Bieg do brodu

 

 

K

iedy Frodo odzyskał przytomność, wciąż jeszcze trzymał Pierścień w zaciśniętej kurczowo garści. Leżał przy ognisku, które teraz znowu piętrzyło się wysoko i płonęło jasno. Nad sobą ujrzał pochylonych trzech przyjaciół.

- Co się stało? Gdzie jest blady król? - spytał gorączkowo.

Uszczęśliwieni, że wreszcie przemówił, zrazu nie odpowiadali, nie rozumiejąc zresztą pytania. W końcu Frodo od Sama dowiedział się, że trzej hobbici nie zobaczyli nic prócz mglistych cieni zbliżających się ku nim. Sam ze zgrozą spostrzegł nagle, że jego pana nie ma przy nim, i w tym momencie czarny cień przemknął tuż obok. Sam upadł. Usłyszał głos Froda, ale dochodzący jakby z wielkiej odległości czy spod ziemi i wymawiający niezrozumiałe słowa. Więcej nic nie widzieli, aż w końcu któryś potknął się o ciało Froda, nieruchome jak trup, twarzą obrócone ku ziemi. Obieżyświat kazał im podnieść go i ułożyć bliżej ogniska, a potem gdzieś zniknął. Od tej chwili upłynęło już sporo czasu.

            Sam nie ukrywał, że ogarnęły go znów podejrzenia co do osoby przewodnika; lecz gdy o tym rozmawiali, Obieżyświat zjawił się między nimi, wychynąwszy z ciemności. Wzdrygnęli się, a Sam dobył miecza i zasłonił sobą Froda. Lecz Obieżyświat szybko ukląkł przy rannym.

- Nie jestem Czarnym Jeźdźcem, Samie - rzekł łagodnie - ani w zmowie z Czarnymi Jeźdźcami. Próbowałem wytropić ich manewr, ale niczego się nie dowiedziałem. Nie mam pojęcia, dlaczego się wycofali i dlaczego nie atakują ponownie. Ale nigdzie w pobliżu nie wyczuwa się ich obecności.

Wysłuchawszy relacji Froda, Obieżyświat bardzo się zatroskał, pokiwał głową i westchnął. Polecił Pippinowi i Merry'emu zagrzać tyle wody, ile zmieszczą wszystkie podróżne kociołki, i przemyć ranę.

- Podtrzymujcie ognisko i dbajcie, żeby Frodowi było ciepło - rzekł. Po czym wstał i odszedł, przywołując Sama. - Zdaje mi się, że teraz lepiej wszystko rozumiem - powiedział do niego ściszonym głosem. - Nieprzyjaciół było pięciu, jak się zdaje. Dlaczego nie przyszli wszyscy naraz, nie wiem. Myślę, że nie spodziewali się oporu. Tymczasem bądź co bądź wycofali się stąd. Obawiam się jednak, że niedaleko. Jeżeli nie zdołamy im umknąć, wrócą następnej nocy. Czekają tylko, bo są przekonani, że cel niemal już osiągnęli i że Pierścień nie ucieknie już dalej. Boję się, Samie, że wedle ich mniemania twój pan otrzymał śmiertelną ranę, która go podda ich woli. Zobaczymy!

Sam zdławił szloch.

- Nie rozpaczaj! - powiedział Obieżyświat. - Musisz mi zaufać. Frodo ma więcej hartu, niż się spodziewałem, jakkolwiek Gandalf to przewidywał. Nie zabili go i myślę, że dłużej będzie stawiał opór złym czarom tej rany, niż to sobie obiecują jego wrogowie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby mu pomóc i wyleczyć go. Strzeż go dobrze, kiedy mnie przy nim nie będzie.

I Obieżyświat odszedł, znów znikając w ciemnościach.

 

F

rodo drzemał, chociaż ból w ranie stale się potęgował, a śmiertelny ziąb promieniował od barku na całe ramię i bok. Przyjaciele czuwali nad rannym, okrywali go ciepło i przemywali ranę. Noc wlokła się w udręce. Brzask już się rozlewał na niebie, a kotlinkę wypełniło szare światło, gdy wreszcie wrócił Obieżyświat.

- Patrzcie! - krzyknął i schyliwszy się podniósł z ziemi czarny płaszcz, dotychczas nie zauważony w ciemnościach. Na wysokości mniej więcej stopy od rąbka materiał był przecięty. - Oto ślad miecza naszego Froda - rzekł. - Obawiam się, że to jedyna szkoda, jaką wyrządził swojemu przeciwnikowi. Miecz bowiem nie jest uszkodzony, ostrze zaś, które by drasnęło straszliwego króla, musiałoby zniszczeć. Bardziej zabójczo podziałało na niego imię Elbereth. Dla Froda natomiast zabójcze było to! - Obieżyświat schylił się znów, tym razem podnosząc długi, cienki sztylet. Bił od niego zimny blask. Gdy Strażnik podniósł go, zobaczyli, że ostrze jest wyszczerbione, a sam koniec ułamany. Obieżyświat trzymał przez chwilę sztylet i hobbici osłupieli, bo w rosnącym świetle dnia ostrze zdawało się topnieć, aż znikło niby dym rozwiany w powietrzu, a w ręku przewodnika został tylko trzonek. - Niestety! - krzyknął Obieżyświat. - To ten przeklęty nóż zranił Froda. Mało kto umie dzisiaj leczyć rany, zadane tak złowrogą bronią. Zrobię wszakże wszystko, co w mojej mocy.

Usiadł na ziemi, położył sobie trzonek sztyletu na kolanach i zanucił nad nim powolną pieśń w nieznanym języku. Potem odłożył go, schylił się nad Frodem i wymawiał łagodnie jakieś słowa, których nie dosłyszeli. Z sakwy zawieszonej u pasa wyciągnął podłużne liście.

- Po te liście - rzekł - chodziłem daleko, bo ziele to nie rośnie na łysych wzgórzach, lecz można je znaleźć w zaroślach na południe od gościńca; w ciemnościach poznałem je po zapachu. - Skruszył liść w palcach i zaraz rozszedł się słodki, miły zapach. - Szczęście, że je znalazłem, bo to roślina lecznicza, a przynieśli ją do Śródziemia ludzie z zachodu. Nazwali ją athelas. Stała się teraz rzadkością i rośnie tylko w miejscach, gdzie ci ludzie niegdyś mieszkali lub obozowali. Na północy nikt jej nie zna prócz nielicznych wędrowców, zapuszczających się w dzikie pustkowia. Ma wielką siłę, ale na to, by uzdrowić taką ranę, może się okazać za słaba. Rzucił liście do wrzątku i przemył ranę Froda. Rozszedł się zapach tak orzeźwiający, że wszyscy doznali ukojenia i rozjaśniło im się w głowach. Ziele też miało pewien wpływ na ranę, ból złagodniał i uczucie lodowatego odrętwienia w boku stało się mniej dotkliwe; ramię jednak pozostało martwe, Frodo nie mógł go podnieść i nie władał ręką. Gorzko teraz żałował szalonego postępku i wyrzucał sobie słabość woli; teraz bowiem zrozumiał, że kładąc Pierścień posłuchał nie własnej chęci, lecz narzuconego życzenia wrogów. Rozmyślał z niepokojem, czy będzie już do końca życia kaleką i jak podoła dalszej wędrówce. Był tak słaby, że nie mógł utrzymać się na nogach.

            Nad tym samym pytaniem zastanawiała się właśnie reszta kompanii. Prędko doszli do wniosku, że trzeba bez zwłoki opuścić Wichrowy Czub.

- Przypuszczam - mówił Obieżyświat - że Nieprzyjaciel od kilku już dni obserwował to wzgórze. jeżeli Gandalf tu był, z pewnością zmusili go do odejścia i już nie wróci. W każdym razie po zapadnięciu zmroku czyha na nas tutaj wielkie niebezpieczeństwo, to jest po wczorajszej napaści niewątpliwe; na nic gorszego nie narazimy się nigdzie indziej.

            Gdy rozwidniło się na dobre, zjedli spiesznie śniadanie i spakowali rzeczy. Frodo nie był zdolny do marszu, więc rozdzielili większość bagażów między siebie, a rannego wsadzili na kucyka. W ciągu paru ostatnich dni kuc poprawił się nad podziw, nabrał tuszy i sił, a przy tym zaczął okazywać przywiązanie do swoich nowych panów, szczególnie do Sama. Bill Ferny musiał go rzeczywiście okrutnie traktować, jeżeli kucykowi podróż przez pustkowie wydawała się przyjemniejsza od dotychczasowego losu.

            Ruszyli na południe. Pociągało to za sobą konieczność przecięcia w poprzek gościńca, lecz stanowiło najkrótszą drogę na tereny zalesione. A wędrowcy potrzebowali opału, bo Obieżyświat wciąż powtarzał, że dla Froda niezbędne jest ciepło, zwłaszcza nocą, kiedy w dodatku ognisko zapewni wszystkim jakie takie bezpieczeństwo. Obieżyświat zamierzał też skrócić podróż ścinając na przełaj szeroką pętlę gościńca, który na wschód od Wichrowego Czuba zataczał wielki łuk ku północy.

 

P

osuwali się z wolna i ostrożnie, obchodząc południowe stoki wzgórza, i wkrótce znaleźli się na skraju gościńca. Nie było tu ani śladu jeźdźców. Kiedy jednak spiesznie przebiegali na drugą stronę, usłyszeli dwa okrzyki w oddali: jeden zimny głos coś zawołał, drugi mu odpowiedział. Drżąc skoczyli naprzód ku gęstwinie zarośli. Teren opadał, lecz było to dzikie bezdroże; krzaki i karłowate drzewa rosły zbitymi kępami, ale między nimi ciągnęły się odkryte przestrzenie. Trawa była skąpa, szorstka i szara, liście na krzewach przywiędłe i już przerzedzone. Okolica ziała smutkiem. Wędrowali przez nią mozolnie i posępnie. Wlekli się nie mówiąc ze sobą wiele. Frodowi serca się ściskało, gdy patrzał na przyjaciół idących ze spuszczonymi głowami, zgarbionych pod brzemieniem. Nawet Obieżyświat zdawał się zmęczony i przybity.

            Nim skończył się pierwszy dzień marszu, rana znów bardzo Froda rozbolała, lecz przez długi czas nic o tym nie wspominał towarzyszom. Upłynęły cztery dni, a teren i krajobraz niewiele się zmieniły, tylko Wichrowy Czub stopniowo malał za nimi, a odległe góry przed nimi majaczyły nieco bliżej. Wszakże od owych dwóch okrzyków nie usłyszeli ani nie zobaczyli nic, co by świadczyło, że Nieprzyjaciel zauważył ucieczkę i ściga zbiegów. Lękali się ciemności i czuwali po dwóch na zmianę przez całe noce, w każdej chwili przygotowani na to, że z szarzyzny nocnej w mętnym świetle zasnutego chmurami księżyca wyłonią się nagle czarne cienie; nic jednak się nie ukazało i nie złowili słuchem innego szmeru prócz westchnień suchych liści i traw. Ani razu też nie mieli takiego przeczucia obecności złych sił, jakie ich nawiedziło przed napaścią w kotlinie. Nadzieja, że jeźdźcy już znów zgubili ich trop, wydawała się wszakże nieuzasadniona. Może Nieprzyjaciel tylko czekał, przygotowując zasadzkę w jakimś ciasnym kącie?

            Pod koniec piątego dnia teren znów zaczął się po trosze wznosić wyprowadzając ich z szerokiej, płytkiej doliny, do której zeszli. Przewodnik wytyczył teraz kurs z powrotem na północo-wschód i w szóstym dniu osiągnęli szczyt wydłużonego łagodnego grzbietu; stąd zobaczyli w oddali stłoczone bezładnie zalesione wzgórza, u ich stóp wijący się dołem gościniec. Po prawej ręce szara rzeka błyszczała blado w nikłym słońcu. Gdzieś bardzo daleko migotała druga rzeka w kamiennej dolinie na pół przesłoniętej mgłą.

- Obawiam się, że będziemy musieli wrócić na pewien czas na gościniec - powiedział Obieżyświat. - Doszliśmy, jak się zdaje, nad rzekę Hoarwell, którą elfy nazywają Mitheithel. Wypływa ona z Wrzosowisk Etten, z krainy trollów na północ od Rivendell, i dalej na południu wpada do Grzmiącej Rzeki. Niektórzy ją też nazywają Szarą Wodą. W dolnym biegu jest naprawdę wielką rzeką. Nie można się przez nią przeprawić inaczej, jak przez Ostatni Most, do którego prowadzi gościniec.

- A co to za rzekę widać tam dalej? - spytał Merry.

- To Grzmiąca Rzeka, rzeka doliny Rivendell - odparł Obieżyświat. - Gościniec biegnie jej brzegiem przez wiele mil aż do brodu. Ale jeszcze nie wiem, jak się przez nią przeprawimy. Na razie wystarczy kłopotu z jedną rzeką. Będziemy mieli wyjątkowe szczęście, jeżeli nie zastaniemy Ostatniego Mostu w ręku wroga.

            Nazajutrz wczesnym rankiem stanęli znów na skraju gościńca. Sam i Obieżyświat poszli przodem na zwiad, ale nie znaleźli ani śladu jakichkolwiek podróżnych, pieszych czy konnych. W cieniu gór najwidoczniej padał niedawno deszcz. Obieżyświat sądził, że musiało to być przed dwoma dniami i że ulewa zmyła wszelkie tropy. Od tego czasu, jak twierdził, nie przeszły tędy konie. Starali się posuwać możliwie jak najszybciej i przeszedłszy niewiele ponad milę ujrzeli przed sobą Ostatni Most, ku któremu droga opadała krótką stromizną. Drżeli, że zobaczą tam czyhające czarne postacie, ale nie było widać nikogo. Obieżyświat kazał hobbitom schować się w przydrożnych zaroślach i poszedł naprzód wybadać sytuację. Po chwili przybiegł z powrotem.

- Nie widziałem śladu wroga - rzekł - i bardzo mnie zastanawia, co to może znaczyć. Znalazłem natomiast coś niezwykłego.

Wyciągnął rękę i pokazał im na dłoni jasnozielony, drogocenny kamień.

- Leżał w błocie na środku mostu - rzekł. - To beryl, kamień elfów. Nie mam pojęcia, czy go ktoś tam położył umyślnie, czy zgubił niechcący, ale to mi dodało otuchy. Biorę to za znak, że możemy iść przez most, dalej jednak nie śmiem trzymać się gościńca, chyba że otrzymamy jakąś wyraźniejszą zachętę.

 

R

uszyli nie zwlekając. Most przebyli bezpiecznie i prócz chlupotu wody, obijającej się o jego trzy wielkie sklepione łuki, nic nie usłyszeli. O milę dalej stanęli u wylotu ciasnego wąwozu, który prowadził w lewo od gościńca poprzez górzysty teren ciągnący się ku północy. Przewodnik skręcił i zaraz zapadli w mrok między drzewa gęsto stłoczone u podnóży stromych zboczy.

            Hobbici radzi byli, że zostawili za sobą ponurą krainę i niebezpieczeństwa gościńca, lecz ta nowa okolica wydawała się groźna i nieprzyjazna. W miarę jak posuwali się naprzód, wzgórza wokół nich piętrzyły się coraz wyżej. Tu i ówdzie na szczytach i graniach dostrzegali resztki starych kamiennych murów i ruiny wież: wyglądało to złowróżbnie. Frodo, jadący na kucyku, miał więcej niż inni czasu, by się rozglądać i rozmyślać. Przypomniał sobie, że Bilbo, opowiadając o swojej wyprawie, mówił o groźnych wieżach na północ od gościńca w pobliżu lasu trollów, gdzie go spotkała pierwsza poważniejsza przygoda. Frodo zgadywał, że znaleźli się w tej samej okolicy, i zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem nie będą przechodzili w pobliżu tamtego miejsca.

- Kto mieszka w tym kraju? - spytał. - Kto zbudował te wieże? Czy to ziemia trollów?

- Nie - odparł Obieżyświat. - Trolle nic nie budują. Nikt tutaj nie mieszka. Ongi, przed wiekami, żyli tu ludzie, ale dziś już ich nie ma. Legenda mówi, że padł na nich cień Angmaru i znikczemnieli. Cały kraj spustoszono podczas wojny, która doprowadziła do upadku Północne Królestwo. Działo się to jednak tak dawno, że nawet wzgórza o ludziach zapomniały, jakkolwiek cień wciąż jeszcze zalega te ziemie.

- Skąd znasz tę historię, jeżeli ten kraj opustoszał i zapomniał o swojej przeszłości? - zapytał Peregrin. - Zwierzęta i ptaki nie opowiadają takich rzeczy.

- Potomkowie Elendila nie zapominają nic z tego, co przeminęło - rzekł Obieżyświat. - O wielu rzeczach, o których ja nie umiem wam opowiedzieć, pamięta się w Rivendell.

- Bywałeś nieraz w Rivendell? - zapytał Frodo.

- Tak - odparł Obieżyświat. - Mieszkałem w Rivendell czas jakiś i powracam tam, ilekroć mogę. Tam zostało moje serce, los jednak nie pozwala mi cieszyć się spokojem, nawet w pięknym domu Elronda.

 

G

óry zacieśniały swój krąg dokoła wędrowców. Gościniec w tym miejscu raz jeszcze skręcił na południe, ku rzece, lecz zarówno drogę, jak rzekę stracili teraz z oczu. Weszli w długą dolinę, wąską, głęboko wciętą w teren, mroczną i cichą. Pogięte korzenie sędziwych drzew zwisały nad urwiskami, sosny pięły się wysoko na zbocza. Hobbitów ogarnęło wielkie znużenie. Posuwali się wolno, bo musieli sobie torować szlak przez bezdroża, wśród powalonych pni i rumowisk skalnych. Starali się, póki mogli, unikać wspinania się w górę, ze względu na Froda, a także dlatego, że było doprawdy trudno znaleźć jakąś możliwą drogę, prowadzącą wzwyż z ciasnych dolinek. Trzeciego dnia marszu przez tę okolicę zmieniła się pogoda. Wiatr dął stale od zachodu niosąc od odległych mórz wody, które rzęsistym deszczem wylewał na ciemne głowy gór. Pod wieczór wędrowcy byli już przemoczeni do nitki, a popas nie dał im wypoczynku, bo nie mogli rozpalić ogniska. Nazajutrz góry spiętrzyły się nad nimi jeszcze wyżej i stromiej, tak że musieli zboczyć z wytkniętego kursu bardziej ku północy. Przewodnik zdradzał już pewien niepokój, bo mijało dziesięć dni od zejścia z Wichrowego Czuba i zapasy prowiantów były na wyczerpaniu. Deszcz lał ciągle.

            Nocą biwakowali na kamiennej półce pod skałą, w której otwierała się płytka koliba, a raczej nieznaczne wgłębienie w ścianie. Frodo był niespokojny. Od zimna i wilgoci rana rozbolała go dotkliwiej niż kiedykolwiek, a ból i lodowate dreszcze spędzały sen z oczu. Hobbit kręcił się i przewracał nasłuchując z trwogą posępnych nocnych szmerów: wiatru świszczącego w rozpadlinach, kapania kropli, trzasków i łoskotu odrywającego się nagle i spadającego w dół kamienia. W pewnej chwili wydało mu się, że czarne cienie pełzną ukradkiem, by go zadusić, lecz gdy podniósł głowę, nie zobaczył nic prócz pleców Obieżyświata, który siedział skulony, ćmił fajkę i czuwał. Frodo położył się znów i zapadł w niespokojny sen. Śnił, że przechadza się po trawniku w swoim ogrodzie w Bag End, lecz cały ogród był nikły, mglisty, mniej wyraźny niż wszystkie czarne cienie śledzące go zza żywopłotu.

 

R

ano budząc się stwierdził, że deszcz ustał. Chmury jeszcze zalegały niebo, lecz już się rozpraszały, blade smugi błękitu prześwitywały między nimi. Wiatr znów się odmienił. Tego dnia nie wyruszyli w drogę o świcie. Natychmiast po śniadaniu, które zjedli na zimno i bez przyjemności, Obieżyświat sam wypuścił się na zwiady polecając hobbitom czekać pod ochroną skalnego nawisu, dopóki nie wróci. Zamierzał, o ile to będzie możliwe, wspiąć się na szczyt i stamtąd rozejrzeć w terenie. Nie przyniósł zbyt pocieszających wiadomości.

– Zaszliśmy zbyt daleko na północ – powiedział. Musimy znaleźć jakąś drogę z powrotem na południe. Gdybyśmy trzymali się tego samego co dotychczas kierunku, znaleźlibyśmy się w końcu w Ettendales, daleko na północ od Rivendell. To kraj trollów, mało mi znany. Może zdołalibyśmy stamtąd zawrócić do Rivendell, oznaczałoby to jednak z pewnością wielką zwłokę, bo nie znam drogi, i nie starczyłoby nam prowiantu. Toteż tak czy inaczej musimy odszukać Bród Bruinen.

            Przez resztę dnia posuwali się mozolnie po skalistym gruncie. Znaleźli przejście miedzy dwiema górami, które ich zaprowadziło do dolinki, ciągnącej się ku południo-wschodowi, a więc w pożądanym kierunku. Pod wieczór jednak zagrodził im znowu drogę wysoki grzebień górski; czarna grań jeżyła się na tle nieba mnóstwem skalnych zębów, co ją upodabniało do tępej piły. Mieli do wyboru zawrócić albo wspiąć się na ten grzebień.

            Wybrali drogę pod górę, lecz okazała się niezmiernie trudna. Wkrótce Frodo musiał zsiąść z wierzchowca i mozolić się na własnych nogach. Mimo to nieraz tracili nadzieję, czy zdołają wyprowadzić kucyka, a nawet czy sami jakoś dotrą do celu, obciążeni bagażem. Zmrok już niemal zapadł i wszyscy byli do szczętu wyczerpani, kiedy wreszcie stanęli na górze. Wspięli się na wąskie siodło między dwoma zębami, a tuż przed nimi zbocze znów opadało stromo. Frodo rzucił się na ziemię i leżał, wstrząsany dreszczem. Lewe ramię zwisało martwo; hobbit miał takie uczucie, jakby lodowate pazury ściskały mu bark i bok. Drzewa i skały widział nad sobą niewyraźnie jak poprzez gęstą mgłę.

- Nie sposób iść dalej – rzekł Merry do Obieżyświata. – Boję się, że ten marsz zaszkodzi Frodowi. Okropnie się o niego niepokoję. Co począć? Czy myślisz, że w Rivendell potrafią go uzdrowić, jeżeli w ogóle dostaniemy się tam kiedykolwiek?

- Zobaczymy – odpowiedział przewodnik. – Tu, na pustkowiu, nic więcej zrobić nie mogę, niż zrobiłem. Właśnie rana Froda jest główną przyczyną, dla której naglę do pośpiechu. Ale przyznaję, że dziś już dalej nie możemy iść.

- Co właściwie jest mojemu panu? – zapytał Sam zniżając głos i błagalnie wpatrując się w Obieżyświata. – Rana była niewielka, już się zabliźniła. Nie widać nic prócz białej blizny na barku.

- Froda dotknął oręż Nieprzyjaciela – rzekł Obieżyświat. – Działa tu jakaś trucizna albo może zły urok, na który nie znam sposobu. Mimo to nie trać, Samie, nadziei!

            Noc była zimna na tej wysokości. Podróżni rozpalili ognisko w wykrocie pod sękatymi korzeniami sosny, wiszącymi nad pustą jamą; miejsce to wyglądało jak stary kamieniołom. Siedzieli przytuleni do siebie. Wiatr dął chłodem zza przełęczy, z dołu słychać było, jak korony sosen jęczą i wzdychają. Frodo leżał w półśnie; wyobrażał sobie, że czarne skrzydła bezustannie trzepocą nad nim, a uczepieni na skrzydłach prześladowcy właśnie jego wypatrują pośród górskich rozpadlin.

            Świt wstał jasny i pogodny, powietrze było czyste, a blade, przeźrocze światło rozlewało się po spłukanym deszczem niebie. Wędrowcy nabrali otuchy, lecz tęsknili do słońca, żeby rozgrzało ich zziębnięte i skostniałe ciała. Ledwie się rozwidniło, przewodnik wziął z sobą Meriadoka i poszedł rozejrzeć się po okolicy ze wzniesienia znajdującego się na wschód od przełęczy. Słońce świeciło już na dobre, gdy wrócił z nieco pocieszającymi nowinami. Szli teraz mniej więcej we właściwym kierunku. Jeżeli zejdą przeciwległym stokiem w dół, będą mieli góry po lewej ręce. Obieżyświat dostrzegł w pewnej odległości lśnienie Grzmiącej Rzeki i wiedział, że gościniec prowadzący do brodu, jakkolwiek stąd niewidoczny, przebiega po tamtej stronie grzebienia w pobliżu rzeki.

- Musimy znów trafić na gościniec – rzekł. – Nie spodziewajmy się znaleźć ścieżki przez te góry. Gościniec, choćby nie wiedzieć jakie czekały na nim niebezpieczeństwa, jest dla nas jedyną drogą do brodu.

 

N

atychmiast więc po śniadaniu ruszyli znowu. Powoli zleźli południowym stokiem z przełęczy. Zejście okazało się jednak o wiele łatwiejsze, niż przewidywali, bo zbocze było od tej strony nie tak strome, i Frodo wkrótce mógł znowu dosiąść kucyka. Biedny stary kucyk Billa Ferny okazał niezwykły talent do wyszukiwania ścieżek i w miarę możności starał się oszczędzić swojemu jeźdźcowi wstrząsów. Nastrój całej kompanii znów się poprawił. Nawet Frodo czuł się lepiej w blasku poranka, chociaż od czasu do czasu mgła przesłaniała mu oczy i przecierał je ustawicznie ręką. Pippin nieco wyprzedził towarzyszy. Nagle odwracając się do nich krzyknął:

- Jest ścieżka!

Dogonili go i stwierdzili, że się nie pomylił. Tuż przed nimi wyraźnie zaznaczała się ścieżka, która w skrętach wspinała się z położonych niżej lasów ku szczytowi. Miejscami była zatarta i zarośnięta albo zagradzały ją kamienne usypiska i pnie drzew, musiała wszakże być uczęszczana dawnymi czasy. Zbudowały ją krzepkie ręce i udeptały ciężkie stopy. Tu i ówdzie ścięto lub wyrwano stare drzewo, rozłupano lub odciągnięto na bok olbrzymie głazy, żeby otworzyć przejście.

            Czas jakiś szli tą ścieżką, bo znacznie ułatwiała zejście w dół, lecz posuwali się bardzo ostrożnie; zaniepokoili się jeszcze bardziej, gdy weszli w ciemny las, a dróżka stała się wyraźniejsza i szersza. Niespodzianie wychylając się z kręgu sosen zbiegła stromo w dół i skręciła ostro w lewo, opasując skaliste ramię góry. Doszedłszy do tego zakrętu zobaczyli plaski odcinek ścieżki pod niewielkim urwiskiem, nad którym pochylały się gałęzie. W kamiennej ścianie widać było drzwi krzywo zwisające na jednej olbrzymiej zawiasie.

            Zatrzymali się pod tymi drzwiami. Stanowiły one wejście do jamy czy skalnej groty, lecz w mroku nic w jej wnętrzu dostrzec nie mogli. Obieżyświat, Sam i Merry pchnęli drzwi wspólnymi siłami i zdołali je szerzej rozewrzeć, a wtedy przewodnik z Merrym wsunęli się do środka. Nie zaszli daleko, bo na ziemi zobaczyli kupę starych kości, a w pobliżu wejścia kilka dużych, pustych dzbanów i potłuczonych garnków.

- Kiep jestem, jeżeli to nie jest jaskinia trollów! – zawołał Pippin. – Wychodźcie stamtąd i wiejmy. Teraz już wiemy, kto zbudował tę ścieżkę, i lepiej zrobimy umykając z niej co prędzej,

- Sądzę, że to niepotrzebne – odparł Obieżyświat wychodząc z groty. – Z pewnością jest to jaskinia trollów, ale od bardzo dawna, jak się zdaje, nie zamieszkana. Moim zdaniem, do strachu nie ma powodu. Idźmy dalej ostrożnie ścieżką, to się przekonamy.

Ścieżka spod drzwi skręcała w prawo i znów biegła równo, po czym zapadła w gąszcz rosnący na stoku. Pippin, nie chcąc zdradzić przed Obieżyświatem, że jeszcze wciąż się boi, wysunął się naprzód wraz z Merrym; Sam i Obieżyświat szli za nimi, mając między sobą Froda na kucyku, bo ścieżka tu była tak szeroka, że czterech, a nawet pięciu hobbitów zmieściłoby się na niej w szeregu. Ledwie jednak uszli kilka kroków, gdy Pippin podbiegł do nich, a w ślad za nim Merry. Obaj mieli przerażone miny.

- Tam są trolle! – bez tchu szepnął Pippin. – Niedaleko stąd, w dole, na polanie leśnej. Mignęli nam między pniami drzew. Olbrzymy!

- Podejdziemy i przyjrzymy im się z bliska – odparł przewodnik podnosząc jakiś kij.

Frodo milczał, ale Sam zdawał się wystraszony.

 

S

łońce było już wysoko i przeświecając poprzez na pół ogołocone gałęzie rzucało na polanę jasne plamy blasku. Wędrowcy stanęli na jej skraju i wyglądając zza pni drzew wstrzymali oddech. Na polanie rzeczywiście stały trzy trolle, trzy olbrzymie trolle. Jeden był pochylony, dwa pozostałe patrzyły na niego.

            Obieżyświat jak gdyby nigdy nic ruszył naprzód.

- Wyprostuj się, stary głazie! – rzekł i złamał kij na grzbiecie pochylonego trolla.

Nic się nie stało. Tylko hobbici zachłysnęli się ze zdumienia, a wówczas Frodo się roześmiał.

- Ach, tak! – powiedział. – Zapomnieliśmy o legendzie rodzinnej. To są z pewnością te same trzy olbrzymy, które Gandalf wywiódł w pole, gdy się kłóciły, jak najlepiej przyrządzić trzynastu krasnoludów i jednego hobbita na kolację.

- Nie przyszło mi na myśl, że jesteśmy w pobliżu tego właśnie miejsca – rzekł Pippin.

Znał tę historię dobrze. Bilbo i Frodo nieraz mu ją opowiadali, ale prawdę mówiąc nie bardzo w nią dotychczas wierzył. Nawet teraz jeszcze dość podejrzliwie przyglądał się kamiennym trollom, niepewny, czy jakaś magiczna siła nie wskrzesi ich nagle do życia.

- Zapomniałeś nie tylko o legendzie rodzinnej, lecz także o wszystkim, co ci mówiono o trollach – powiedział Obieżyświat. – Jest biały dzień, słońce świeci, a ty przybiegasz w panice i chcesz mnie nastraszyć bajką o trzech żywych trollach, które na nas czyhają pośrodku polany! Bądź co bądź mogłeś przynajmniej zauważyć, że za uchem jednego z nich od dawna jakiś ptak uwił sobie gniazdo. Niezwykła ozdoba jak na trolla!

Wszyscy się roześmieli. We Froda lepszy duch wstąpił; pokrzepiło go wspomnienie pierwszej niebezpiecznej, a pomyślnie zakończonej przygody Bilba. Przy tym słońce grzało mile, mgła powlekająca oczy chorego hobbita rozproszyła się nieco. Odpoczęli przez czas jakiś na polanie i zjedli obiad w cieniu ogromnych nóg trollowych.

- A może by nam kto zaśpiewał, póki słońce wysoko? – powiedział Merry, kiedy skończyli posiłek. – Od wielu dni nie słyszeliśmy pieśni ani opowieści.

- Od nocy na Wichrowym Czubie – rzekł Frodo. Przyjaciele spojrzeli na niego. – Nie martwcie się o mnie! – dodał. – Czuję się znacznie lepiej, ale do śpiewu nie mam ochoty. Może Sam odgrzebie cos w swojej pamięci.

- Dalejże, Samie! – zawołał Merry. – Masz w głowie zapasy, których nam skąpisz!

- Nic o nich nie wiem – odparł Sam. – Ale umiem coś, co by wam się spodobało. Nie śmiałbym tego nazwać poezją, jak to się mówi. Po prostu żarty. Te stare kamienie przypomniały mi pewną piosenkę.

Wstał, założył ręce na plecy, jak uczeń w szkole, i zaśpiewał na starą melodię:

 

Na głazie troll, samotny gość,

Obgryzał smętnie gołą kość.

Już parę lat tak jadł i jadł

(O mięso było trudno)

I prudno, i mrudno –

W jaskini mieszkał skromnej dość,

A o mięso było trudno.

 

I przyszedł Tom, ten mały – wiesz,

I spytał trolla: co ty jesz?

O, ładnieś wpadł – to wuja gnat,

Co dawno w grobie leży –

I bieży, i wreży –

Wuj dawno umarł, chcesz to wierz –

Myślałem: biedak w grobie leży.

 

Tę kość ukradłem – troll mu rzekł.

Czy kość ma w dole leżeć wiek?

Gdy wuj wpadł w grób – był z niego trup,

Nim sobie wziąłem udko –

I prudko, i siutko –

Na jego miejscu inny człek

Sam dałby człowiekowi udko.

 

Nie wiem dlaczego – odparł Tom –

Swobodnie odejść miałbyś w dom,

Złodzieju, coś wziął wuja kość.

Gnat oddaj po dobroci!

I troci, i wroci –

Wuj trup, lecz gnaty jego są,

Więc oddaj udo po dobroci!

 

A na to troll po prostu w śmiech –

Za udko Tomów zjadłbym trzech,

Bo lepszy kęs świeżutkich mięs –

Już zęby ostrzę –

I rostrzę, i mostrzę –

Od starych kości człek by zdechł,

A więc na ciebie zęby sobie ostrzę.

 

To mówiąc troll na Toma hyc,

Chce złapać – łaps – a w rękach nic,

Wiec gwałtu, w krzyk – a Tom już znikł

I dał mu butem kopsa.

I kropsa, i fropsa –

Nauczkę da mu ostry szpic,

Więc dam mu butem kopsa.

 

Lecz wiedz, że twardszy trolla zad

Niż głaz, na którym siedzi rad,

Więc pomyśl wprzód, nim poślesz but,

By troll go w kuprze poczuł

I roczuł, i loczuł –

Nasz Tom aż syknął, krzyknął, zbladł,

Bo ból aż w udzie poczuł.

 

Do domu smętnie wraca sam

I płacze: sztywną nóżkę mam...

A troll – no cóż – wśród swoich wzgórz

Wciąż gryzie kostkę wujka

I fujka, i pstrujka –

A jego zad – to zdradzę wam,

Wciąż taki sam jak kostka wujka.

 

- Ano, to dla nas wszystkich przestroga – roześmiał się Merry. – Dobrze, Obieżyświacie, że użyłeś kija, a nie ręki!

- Skąd ty wziąłeś tę piosenkę, Samie? – spytał Pippin. – Nigdy nie słyszałem tych słów.

Sam mruczał coś niezrozumiale pod nosem.

- Oczywiście, to twój własny utwór! – rzekł Frodo. – Niejednego się dowiedziałem o Samie Gamgee podczas tej podróży. Najpierw okazał się spiskowcem, a teraz – dowcipnisiem. Gotów skończyć jako czarodziej albo może – wojownik!

- Mam nadzieję, że nie! – odparł Sam. – Wcale bym nie chciał być ani czarodziejem, ani wojakiem.

            Po południu zeszli niżej w lasy. Zapewne trafili na ten sam szlak, którym przed wielu laty wędrował Gandalf z Bilbem i krasnoludami. O kilka mil dalej wspięli się na wysoką skarpę nad gościńcem. Gościniec oddalił się od rzeki skręcając w wąską dolinę i w tym miejscu biegł tuż u stóp wzgórz, kręcił się i wił między lasem a porośniętymi wrzosem stokami dążąc ku grobli i górom. Obieżyświat wskazał hobbitom kamień sterczący opodal skarpy w trawie. Można było na nim rozróżnić jeszcze runy i znaki, wyciosane z grubsza pismem krasnoludów, lecz zatarte przez czas.

- Patrzcie – rzekł Merry. – To na pewno ten kamień, którym naznaczono miejsce, gdzie zakopano złoto trolli. Ciekaw jestem, czy z łupu Bilba dużo jeszcze zostało. Powiedz, Frodo!

Frodo patrząc na kamień żałował, że Bilbo przywiózł z wyprawy coś więcej niż te nieszkodliwe skarby, coś, z czym trudniej było się rozstać.

- Nic nie zostało – odpowiedział przyjacielowi. – Bilbo wszystko rozdał. Mówił mi, że nie może uznać za swoją prawowitą własność złota, które pochodzi ze zbójeckich łupów.

 

R

ozglądali się za jakimś miejscem przy gościńcu, gdzie by można rozbić obóz na noc, gdy doszedł ich uszu odgłos, który znowu lękiem przejął wszystkie serca: usłyszeli na drodze za sobą tętent kopyt. Obejrzeli się, lecz gościniec wił się i kluczył tak, że tylko mały jego odcinek obejmowali wzrokiem. Jak umieli najspieszniej odskoczyli w bok i w górę, między bujne wrzosy i krzewy borówek zarastających stoki, aż wreszcie zaszyli się w gęstej kępie leszczyny. Wyglądając z zarośli widzieli o jakieś trzydzieści stóp poniżej swej kryjówki gościniec, nikły i szary w zapadającym zmierzchu. Tętent się zbliżał. Koń pędził, podkowy dźwięczały w galopie. Potem niewyraźny, jakby podmuch wiatru unosił go w inną stronę, dobiegł stłumiony dźwięk, niby brzęczenie małych dzwoneczków.

- To mi nie brzmi wcale jak podkowy koni Czarnych Jeźdźców – rzekł Frodo nasłuchując pilnie.

Inni hobbici zgodzili się z nim, wyrażając nadzieję, że to nie mogą być Czarni Jeźdźcy, ale w głębi serca wszyscy zachowali wielką nieufność. Tak długo żyli w strachu przed pościgiem, że każdy szmer na gościńcu za ich plecami wydawał im się złowieszczy i wrogi. Obieżyświat jednak, który wychylił się naprzód i osłaniając ręką ucho przytknął je do ziemi, miał na twarzy radosny uśmiech. Zmierzch zapadł, liście krzewów szeleściły z cicha. Coraz wyraźniej, coraz bliżej dźwięczały dzwoneczki, tętniły – klip-klap – pędzące kopyta. Nagle w polu widzenia hobbitów ukazał się na drodze siwy koń w galopie, bielejący wśród cieni. Wędzidło i uzda błyszczały w mroku i migotały, jakby je ozdobiono drogimi kamieniami skrzącymi się niby gwiazdy. Płaszcz w pędzie trzepotał za jeźdźcem, który odrzucił kaptur z głowy. Włosy rozwiane na wietrze lśniły złociście. Frodowi zdawało się, że poprzez sylwetkę i płaszcz jeźdźca, jak przez lekką zasłonę, prześwieca białe światło.

            Obieżyświat wypadł z ukrycia i puścił się w dół ku drodze, wielkimi susami sadząc przez wrzosy i krzycząc. Nim jednak się pokazał, nim krzyknął, jeździec już ściągnął uzdę i zatrzymał konia spoglądając w górę na kępę leszczyny, w której przycupnęli hobbici. Na widok Obieżyświata zeskoczył z siodła i biegnąc na jego spotkanie wołał: „Ai na vedui Dunadan! Mea govannen!” Te słowa i czysty dźwięk głosu usunęły resztkę wątpliwości z serc hobbitów: jeździec był elfem. Nikt inny na całym szerokim świecie nie mógł mieć tak pięknego głosu. Lecz w jego wołaniu dźwięczała jakaś nuta pośpiechu czy może lęku; zauważyli też, że spiesznie, z naleganiem tłumaczy coś Obieżyświatowi.

            Po chwili przewodnik skinął na nich i hobbici opuścili zarośla zbiegając na gościniec.

- To Glorfindel, który mieszka w domu Elronda – przedstawił Obieżyświat.

- Witaj, nareszcie się spotkaliśmy! – rzekł dostojny elf do Froda. – Wysłano mnie z Rivendell, żebym cię odszukał. Obawialiśmy się, że jesteście w niebezpieczeństwie.

- A więc Gandalf przyszedł do Rivendell! – radośnie wykrzyknął Frodo.

- Nie. Przynajmniej nie był go tam, kiedy wyjeżdżałem, ale od tej chwili minęło już dziewięć dni – odpowiedział Glorfindel. – Elrond otrzymał niepokojące wieści. Moi współplemieńcy, podróżujący przez wasz kraj za Baranduiną, zauważyli, że coś się święci, i co prędzej wysłali gońców. Zawiadomili nas, że Dziewięciu znów krąży po świecie i że ty zabłądziłeś, wędrując z ciężkim brzemieniem bez przewodnika, bo Gandalf nie wrócił. Nawet w Rivendell nie ma wielu takich, którzy by się mogli mierzyć w otwartym polu z Dziewięciu Jeźdźcami; wszystkich jednak zdolnych do tego rozesłał Elrond na północ, zachód i południe. Myśleliśmy, że mogłeś znacznie zboczyć ze szlaku, by uniknąć pogoni, i że zbłąkałeś się może na pustkowiu.

Mnie przypadło w udziale przeszukanie gościńca, dojechałem tedy aż do mostu na Mitheithel i zostawiłem znak, a było to jakoś tydzień temu. Trzej słudzy Saurona stali na moście, ale pierzchli, a ja ścigałem ich ku zachodowi. Natknąłem się na dwóch innych, ci wszakże skręcili na południe. Odtąd szukałem wciąż twojego tropu. Znalazłem go przed dwoma dniami i wyśledziłem dalej za mostem. Dzisiaj zaś wytropiłem, w którym miejscu zeszliście znowu z gór. Ale czas w drogę! Na razie dość nowin. Skoro już tu jesteśmy, trzeba zaryzykować niebezpieczeństwo gościńca i pospieszać. Tamtych jest pięciu, a niechże tylko raz odnajdą twój ślad na drodze, pomkną jak wicher za nami. A przecież tych pięciu – to jeszcze nie wszyscy. Gdzie się podziewa czterech pozostałych – nie wiem. Boję się, że bród zastaniemy obsadzony przez wroga.

            Glorfindel mówił, a tymczasem mrok wieczorny gęstniał dokoła. Froda ogarnęło wielkie znużenie. Odkąd słońce zaczęło się zniżać, mgła na jego oczach pociemniała i czuł, że cień gromadzi się między nim a twarzami przyjaciół. Teraz ból go chwycił i przejął mrozem. Frodo zachwiał się i uczepił ramienia Sama.

- Mój pan jest chory i ranny – porywczo odezwał się Sam. – Nie może podróżować nocą. Trzeba mu wypoczynku.

Glorfindel podtrzymał osuwającego się na ziemię Froda, objął go łagodnie ramieniem i z niepokojem spojrzał w jego oczy. Obieżyświat opowiedział pokrótce o napadzie na obóz pod szczytem Wichrowego Czuba i o zatrutym nożu. Dobył z kieszeni rękojeść, którą przechowywał, i pokazał elfowi. Glorfindel zadrżał biorąc ją do ręki, lecz obejrzał bardzo uważnie.

- Straszne zaklęcia wyryte są na tej rękojeści – rzekł – chociaż niewidzialne dla waszych oczu. Zatrzymaj ją, Aragornie, póki nie dostaniemy się do domu Elronda. Bądź wszakże bardzo ostrożny i nie dotykaj jej bez koniecznej potrzeby. Niestety! Nie jest mi dana moc leczenia ran zadanych tym orężem. Wszystko uczynię, co potrafię, lecz tym usilniej radzę pospieszać teraz w drogę bez odpoczynku.

Wymacał ranę na barku Froda i twarz mu spoważniała, jakby to, co odkrył, bardzo go zatroskało. Lecz pod dotknięciem palców elfa lód w ramieniu i boku Froda jakby stajał, ciepło przepłynęło od barku aż do dłoni i ból złagodniał. Wydało mu się, że mrok dokoła trochę się rozświetlił, jakby chmura odpłynęła. Znów wyraźniej widział twarze przyjaciół i odrobina nowej otuchy i siły wróciła mu do serca.

- Dosiędziesz mojego wierzchowca – powiedział Glorfindel. – Skrócę strzemiona, a ty staraj się trzymać jak najmocniej w siodle. Nie lękaj się, ten koń nie zrzuci jeźdźca, którego ja kazałem mu nieść. Chód ma lekki i łagodny, a gdyby niebezpieczeństwo nagliło, ucieknie z tobą takim cwałem, że go nawet czarne rumaki wrogów nie dościgną.

- Nie ucieknie – odparł Frodo – i nie dosiądę go, jeżeli w ten sposób miałbym znaleźć się w Rivendell albo w innym bezpiecznym miejscu porzuciwszy przyjaciół na pastwę niebezpieczeństwa.

Glorfindel uśmiechnął się.

- Wątpię – rzekł – czy twoim przyjaciołom będzie coś groziło, jeżeli ciebie wśród nich zabraknie. Nieprzyjaciel ciebie będzie ścigał, a nas pewnie zostawi w spokoju. To właśnie ty i to, co masz przy sobie, ściąga na wszystkich prześladowanie.

 

N

a to Frodo nie miał odpowiedzi, dał się więc przekonać i dosiadł białego wierzchowca elfa. Dzięki temu kucyk mógł wziąć na grzbiet większość bagaży, a reszta kompanii, pozbywszy się brzemion, ruszyła zrazu bardzo żwawo. Po jakimś czasie jednak hobbici stwierdzili, że trudno dotrzymać kroku szybkonogiemu elfowi, który nie zna znużenia. Glorfindel prowadził ich wciąż naprzód, w otwartą paszczę ciemności, w chmurną głąb nocy. Nie było księżyca ani gwiazd. Świt już szarzał, kiedy wreszcie elf pozwolił im się zatrzymać. Pippin, Sam i Merry wlekli się już wtedy niemal przez sen na chwiejnych nogach. Nawet Obieżyświat zdawał się zmęczony, bo ramiona mu zwisły. Frodo na siodle zapadał w ponure sny.

            Rzucili się wszyscy na ziemię pośród wrzosów o parę jardów w bok od gościńca i natychmiast usnęli. Mieli wrażenie, że ledwie przez chwilę zmrużyli powieki, gdy Glorfindel, który czuwał przez cały czas nad śpiącymi, obudził ich znowu. Słońce stało wysoko, chmury i nocne mgły już się rozwiały.

- Napijcie się – rzekł Glorfindel nalewając każdemu kolejno napoju ze swojej srebrnej, powleczonej skórą manierki. Był to trunek przejrzysty jak woda źródlana i bez smaku, w ustach wydawał się ani zimny, ani gorący, lecz kto go łyknął, czuł od razu przypływ siły i ochoty w całym ciele. Po jednym łyku tego napoju, czerstwy chleb i suszone owoce – bo innego prowiantu już podróżni nie mieli – zaspokoiły ich głód lepiej niż obfite śniadania w Shire.

 

P

opas trwał niespełna pięć godzin i znowu ruszyli gościńcem. Glorfindel wciąż naglił i ledwie dwa razy pozwolił na chwilę wytchnienia w ciągu całego dnia marszu. Toteż przeszli do zmroku prawie dwadzieścia mil i znaleźli się w miejscu, gdzie gościniec skręcał w prawo i stromo opadał w dolinę, zbliżając się znowu do rzeki. Jak dotąd hobbici nie dostrzegli ani nie dosłyszeli żadnego znaku czy szmeru pogoni, lecz Glorfindel często przystawał i nasłuchiwał, a gdy zwalniali kroku, wyraz niepokoju zasępiał mu twarz. Parę razy mówił też coś Obieżyświatowi w języku elfów. Mimo zaniepokojenia przewodników, nie było rady, hobbici naprawdę nie mogli maszerować dalej. Potykali się i zataczali z wyczerpania i nie byli już zdolni myśleć o czymkolwiek, tak ich bolały łydki i stopy. Frodo cirpiał okrutnie, a w miarę jak dzień upływał, wszystko dokoła niego bladło, przybierając postać widmowych, szarych cieni. Niemal ucieszył się, gdy zapadł wieczór, bo świat po ciemku zdawał mu się mniej spłowiały i pusty.

            Hobbici nie zdążyli otrząsnąć się ze zmęczenia, gdy już musieli nazajutrz wyruszać znowu w drogę. Od brodu dzieliło ich jeszcze wiele mil, toteż parli naprzód, ile sił w nogach.

- Największe niebezpieczeństwo grozi nam, gdy znajdziemy się nad rzeką – powiedział Glorfindel. – Serce mnie ostrzega, że pogoń pędzi teraz za nami, a przy brodzie czyha być może zasadzka.

            Gościniec wciąż biegł w dół, a jego brzegi zarastała tu i ówdzie trawa, po której hobbici maszerowali najchętniej, bo dawała trochę ulgi obolałym stopom. Późnym popołudniem dotarli do miejsca, gdzie gościniec wpadał niespodzianie w gęsty cień wysokiego boru, a potem schodził w głęboki wąwóz, którego strome ściany z czerwonych kamieni ociekały wilgocią. Echo dudniło, kiedy biegli tędy, i zdawało się, że niezliczone pary nóg tupoczą w trop za nimi. Niespodziewanie, jakby przez bramę światła, gościniec z wylotu tunelu wynurzył się znów pod otwarte niebo. Hobbici zobaczyli spadzisty skłon, a u jego stóp płaski, długi na milę odcinek drogi i za nim bród prowadzący do Rivendell. Na przeciwległym brzegu wznosił się brunatny wał, na który wspinała się serpentyną ścieżka; w oddali piętrzyły się góry, masyw obok masywu, szczyt za szczytem, aż pod zmierzchające niebo.

            W tunelu, który zostawili za sobą, wciąż jeszcze dudniło echo, jakby spieszne kroki pościgu; rozległ się szum, jakby wiatr się zerwał i nadciągał między gałęziami sosen. Glorfindel obejrzał się, posłuchał przez sekundę, potem z głośnym okrzykiem skoczył naprzód.

- W nogi! – zawołał. – W nogi! Nieprzyjaciel naciera!

Biały koń poderwał się w cwał. Hobbici pedem zbiegli po pochyłości. Glorfindel i Obieżyświat tuż za nimi jako tylna straż. Byli w połowie płaskiego odcinka drogi, gdy nagle zagrzmiał tętent galopujących koni. Spod bramy drzew, którą dopiero co opuścili, wychynął Czarny Jeździec, ściągnął cugle i wstrzymał konia, kołysząc się w siodle. W ślad za nim ukazał się drugi, potem trzeci, wreszcie dwóch jeszcze jeźdźców.

- Naprzód! Naprzód! – krzyknął Glorfindel Frodowi.

Frodo nie od razu usłuchał, bo zbudził się w nim jakiś niepojęty sprzeciw. Zmuszając wierzchowca do stępa, odwrócił się i obejrzał. Jeźdźcy tkwili nieruchomo w siodłach na grzbietach olbrzymich rumaków niby złowrogie posągi na cokołach, czarni i masywni, podczas gdy cały las i cały krajobraz dokoła cofnął się i przesłonił mgłą. Nagle Frodo zrozumiał, że tamci milcząco rozkazują mu czekać. W okamgnieniu strach i nienawiść ocknęły się w jego sercu. Puścił cugle, chwycił za rękojeść miecza i dobył go, aż czerwone skry poszły z ostrza.

- Naprzód! Naprzód! – wołał Glorfindel, a potem donośnie i wyraźnie rozkazał wierzchowcowi językiem elfów: - Noro lim, noro lim, Asfaloth!

Biały koń poderwał się natychmiast i jak wiatr pomknął przez ostatni odcinek drogi. W tym samym momencie czarne rumaki rzuciły się w pogoń w dół stoku, a z piersi jeźdźców wydarł się straszliwy krzyk. Frodo słyszał go już kiedyś, daleko stąd, we Wschodniej Ćwiartce, gdy ten sam głos napełniał grozą lasy. Odpowiedział mu drugi okrzyk i ku rozpaczy froda oraz jego towarzyszy spośród drzew i skał po lewej stronie gościńca wynurzyli się w pędzie czterej nowi jeźdźcy. Dwaj galopem gnali na spotkanie Froda, dwaj pozostali w zawrotnym pędzie mknęli ku brodowi, żeby odciąć hobbitowi drogę ratunku. Frodo miał wrażenie, że lecą z wichrem, że sylwetki ich rosną i ciemnieją, z każdą sekundą zbliżając się do niego.

            Przez ramię rzucił okiem wstecz: nie dostrzegł już przyjaciół. Odległość między nim a ścigającymi go jeźdźcami rosła, ich olbrzymie rumaki nie mogły się równać z lotnym białym wierzchowcem elfa. Frodo spojrzał znów przed siebie i nadzieja zgasła w jego sercu. Wydało mu się niemożliwe, by osiągnął bród, nim dwaj prześladowcy, którzy wypadli z zasadzki, odetną mu drogę. Widział ich teraz wyraźnie: zrzucili chyba kaptury i czarne płaszcze, bo mieli na sobie białoszare szaty. W sinych rękach ściskali obnażone miecze, na głowach lśniły hełmy. Oczy jarzyły im się zimnym płomieniem i wołali coś do Froda dzikimi głosami. Strach poraził hobbita. Teraz już nie sięgał do miecza. Nie zdobył się nawet na krzyk. Zamknął oczy i przywarł do grzywy wierzchowca. Wiatr gwizdał mu w uszach, dzwoneczki przy uprzęży dźwięczały przenikliwie i zawrotnie. Okropny lodowaty oddech przeszył go jak włócznia, kiedy w ostatnim zrywie czarodziejski koń niby biały płomień wionął, jak na skrzydłach, tuż przed twarzą najdalej wysuniętego Czarnego Jeźdźca.

            Frodo usłyszał plusk wody. Pieniła się u jego stóp. Koń pod hobbitem zakołysał się, dźwignął w górę i Frodo zrozumiał, że wierzchowiec wynosi go z rzeki na brzeg i wspina się kamienistą ścieżką na wysoką skarpę. Był więc już za brodem.

            Ale prześladowcy następowali z bliska. Na szczycie nasypu koń zatrzymał się, obejrzał, zarżał dziko. W dole, na drugim brzegu Frodo zobaczył Dziewięciu Jeźdźców i serce w nim zamarło na widok groźnych, wzniesionych ku niemu twarzy. Nie wyobrażał sobie, by cos mogło przeszkodzić im w przeprawie, która jemu udała się tak łatwo. Pomyślał, że jeśli dostaną się na ten brzeg, daremnie próbowałby ucieczki po długiej, niepewnej ścieżce od brodu do granicy Rivendellu. A w każdym razie czuł, że potężna wola nakazuje mu stać w miejscu. Nienawiść znów drgnęła w jego sercu, ale nie miał już siły, żeby się dłużej opierać.

            Nagle pierwszy jeździec ubódł swego wierzchowca ostrogą i ruszył naprzód. Rumak wzdrygnął się przed wodą i przysiadł na zadzie. Frodo z największym wysiłkiem wyprostował się w strzemionach i podniósł miecz.

- Precz! – krzyknął. – Precz do Mordoru, przestańcie mnie ścigać!

Własny głos zabrzmiał mu w uszach wątło i piskliwie. Jeźdźcy zatrzymali się, ale Frodo nie miał władzy Bombadila. Wrogowie odpowiedzieli mu chrapliwym, mrożącym krew w żyłach śmiechem.

- Zawracaj! Zawracaj! – wołali. – Do Mordoru powiedziemy cię z sobą!

- Precz! – szepnął Frodo.

- Pierścień! Pierścień! – wrzasnęli tamci morderczym głosem i w tym samym momencie ich przywódca pchnął swego rumaka w wodę, a dwaj podwładni ruszyli w ślad za nim.

- Klnę się na Elbereth, na Luthien najpiękniejszą – rzekł Frodo, ostatkiem sił dźwigając miecz w górę – że nigdy nie dostaniecie ani Pierścienia, ani mnie.

Wtedy czarny przywódca, który był już w połowie brodu, wyprostował się groźnie w strzemionach i podniósł rękę. Frodo oniemiał. Język zamarł mu w ustach, serce biło jak młotem. Miecz pękł i wypadł z drżącej dłoni. Biały koń elfa stanął dęba i chrapnął. Pierwszy z czarnych rumaków już niemal wspinał się przednimi kopytami na brzeg.

            W tej samej chwili zagrzmiało, zahuczało, rozległ się łoskot i szum wodospadu toczącego kamienną lawinę. Frodo przez mgłę widział, jak tam, w dole, rzeka wezbrała, a nurtem jej przewaliła się w pióropuszach piany kawalkada fal. Wydało mu się, że z fal strzelają białe płomyki, i w wyobraźni niemal dostrzegł cwałujących przez wodę białych rycerzy na białych koniach o spienionych grzywach. Trzech jeźdźców, którzy w tym momencie byli w połowie brodu, porwał prąd; zniknęli, nagle zalani wzburzoną pianą. Inni cofnęli się przerażeni.

            Tracąc przytomność, Frodo usłyszał jeszcze krzyki i miał wrażenie, że widzi za szeregiem jeźdźców, którzy zatrzymali się w rozterce nad brzegiem, postać jaśniejącą białym blaskiem; za nią zaś drobne mgliste sylwetki miotały płomienie, które błyszczały czerwienią w szarzyźnie zasnuwającej cały świat.

            Szał ogarnął czarne rumaki, w panice runęły naprzód pociągając jeźdźców w wezbraną toń. Przeraźliwy krzyk utonął w grzmocie wody, która uniosła ich od razu daleko. W tym samym momencie Frodo poczuł, że pada z siodła; huk i zamęt nagle spotęgował się w jego uszach i wydało mu się, że wraz ze swymi prześladowcami sam także ginie, porwany nawałnicą. Więcej już nic nie zobaczył ani nie usłyszał.

Spis Tresci