Wędrówka w
ciemnościach
W |
ieczorem,
kiedy szary zmierzch dogasał szybko, zatrzymali się na nocleg. Byli bardzo
znużeni. Z każdą chwilą głębszy mrok osnuwał góry, a wiatr dmuchał mrozem.
Gandalf obdzielił znów wszystkich łykiem miruworu, kordiału w Rivendell.
Przegryźli coś, a potem Czarodziej zebrał drużynę na naradę.
-
Tej nocy oczywiście nie sposób iść dalej - rzekł. - Próba sforsowania Bramy
Czerwonego Rogu wyczerpała nas, musimy tutaj trochę odpocząć.
-
A później dokąd pójdziemy? - spytał Frodo.
-
Mamy wciąż drogę przed sobą i zadanie do spełnienia - odparł Gandalf. -
Wybierać możemy tylko między dalszym marszem naprzód a odwrotem do Rivendell.
Na
wzmiankę o Rivendell twarz Pippina rozjaśniła się wyraźnie, a Merry i Sam
podnieśli głowy z błyskiem nadziei w oczach. Lecz Aragorn i Boromir nie drgnęli
nawet, a Frodo siedział zatroskany.
-
Chciałbym znaleźć się znów w Rivendell - powiedział. - Ale czy mógłbym wrócić
nie okrywając się wstydem... Chyba że naprawdę innej drogi nie ma i musimy
uznać się już za pokonanych?
-
Masz rację, Frodo - rzekł Gandalf. - Wrócić oznaczałoby przyznać się do porażki
i narazic na dalszą, gorzką klęskę w przyszłości. Jeżeli zawrócimy z drogi,
Pierścień pozostanie w Rivendell, bo drugi raz nie będziemy już mogli wyruszyć.
A wtedy wcześniej czy później Rivendell znajdzie się w okrążeniu i po krótkim,
lecz gorzkim czasie zostanie zniszczone. Upiory Pierścienia to śmiertelni
wrogowie, lecz teraz są jedynie cieniem potęgi i grozy, która zapanuje, jeżeli
ich mistrz włoży znów na swoją rękę Pierścień Władzy.
-
A więc trzeba iść naprzód, jeżeli istnieje jeszcze jakaś droga - z
westchnieniem powiedział Frodo. Sdam skulił się znowu zgnębiony.
-
Istnieje droga, którą moglibyśmy zaryzykować - rzekł Gandalf. - Od początku,
kiedy naradzaliśmy się nad planami wyprawy, myślałem, że trzeba tej właśnie
drogi próbować. Ale jest bardzo przykra, więc nie chciałem wam wcześniej o niej
wspominać. Aragorn był jej przeciwny, a w każdym razie żądał, by najpierw
wypróbować drogę przez przełęcz.
-
Jeżeli jest gorsza niż ścieżka do Bramy Czerwonego Rogu, to musi być naprawdę
straszna - odezwał się Merry. - Powiedz nam o niej wszystko, lepiej z góry
przygotować się na najgorsze.
-
Droga o której mówię, prowadzi przez kopalnię Morii - rzekł Gandalf. Jeden
tylko Gimli podniósł głowę. W jego
oczach żarzył się płomień. Reszta słuchaczy na dźwięk tej nazwy struchlała ze
zgrozy. Nawet w hobbitach legenda Morii budziła niejasne przerażenie.
-
Droga prowadzi może do Morii, ale czy wolno się spodziewać, że przez Morię
wyprowadzi na świat? - posępnie spytał Aragorn.
-
To miejsce złowieszcze - rzekł Boromir. - Nie widzę też potrzeby użycia tej
drogi. Jeżeli nie można przejść tutaj górami, pomaszerujmy na południe aż do
Bramy Rohanu, gdzie mieszkają ludzie zaprzyjaźnieni z moim plemieniem, i
obierzmy ten sam szlak, którym ja szedłem do Rivendell. Albo też powędrujmy
jeszcze dalej, przeprawmy się przez Isenę do Anfalas i Lebennin; w ten sposób
wkroczymy do Gondoru przez jego nadmorskie prowincje.
-
Wiele się zmieniło, Boromirze, od czasu jak wyruszyłeś na północ - odparł
Gandalf. - Czy nie słyszałeś, com ci mówił o Sarumanie? Z Sarumanem zresztą
jeszcze się policzę, zanimcała sprawa dobiegnie końca. Ale wszelkich starań
trzeba dołożyć, by Pierścień nie znalazł się w pobliżu Isengardu. Brama Rohanu
jest dla nas zamknięta, póki mamy w drużynie powiernika Pierścienia. Jeżeli
chodzi o tę trzecią, najdłuższą drogę - nie mamy dość czasu! Na taką podróż nie
starczyłoby roku i musielibyśmy iść przez pustkowia, gdzie nie znaleźlibyśmy
żadnego schronienia. Nie byłyby one bezpieczne. Czuwają nad nimi zarówno oczy
Sarumana, jak Nieprzyjaciela. Kiedy dążyłeś na północ, Boromirze, byłeś w tych
oczach tylko zbłąkanym wędrowcem z południa i nie interesowałeś ich wcale, bo
wszystkie myśli Nieprzyjaciela skupiają się na poszukiwaniu Pierścienia. Teraz
wracasz w drużynie eskortującej Pierścień i grozi ci niebezpieczeństwo, póki
się z nami nie rozstaniesz. Marsz pod otwartym niebem z każdą przebytą milą
staje się bardziej niebezpieczny.
Obawiam
się, że ta jawna próba przedarcia się przez góry pogorszyła jeszcze nasze nikłe
szanse. Nie widzę teraz dla nas nadziei, jeżeli nie znikniemy chociaż na czas
jakiś z oczu Nieprzyjaciela i nie zatrzemy za sobą śladów. Dlatego radzę iść
nie przez góry i nie wzdłuż gór, ale pod górami. W każdym razie na tym szlaku
najmniej się nas Nieprzyjaciel spodziewa.
-
Nie wiemy, czego on się spodziewa - rzekł Boromir. - Może strzeże wszystkich
dróg, zarówno prawdopodobnych, jak nieprawdopodobnych. A w takim razie
zapuszczając się do Morii weszlibyśmy w pułapkę niemal tak, jak byśmy z własnej
woli zakołatali do bram Czarnej Wieży. Moria ma złą sławę.
-
Mówisz o rzeczach, których wcale nie znasz, skoro przyrównujesz Morie do
twierdzy Saurona - odpowiedział Gandalf. - Z was wszystkich tylko ja byłem w
lochach Czarnego Władcy, a i to w jego dawniejszej i skromniejszej siedzibie, w
Dol Guldur. Kto raz przekroczy wrota Barad-Duru, ten już nie wraca. A nie
prowadziłbym was do Morii, gdyby nie istniała nadzieja wyjścia z niej. Jeżeli
tam siedzą orkowie, narazimy się na straszne spotkanie, to prawda. Lecz
większość orków z Gór Mglistych poszła w rozsypkę, jeżeli nie wyginęła w Bitwie
Pięciu Armii. Orły donoszą, że orkowie znów się zewsząd gromadzą, jest wszakże
nadzieja, że jeszcze nie zajęli Morii. A nawet można się spodziewać, że są tam
krasnoludy i że w podziemnych pałacach przodków spotkamy Balina, syna Fundina.
Nie wiemy, co nam przyszłość objawi, ale powinniśmy wstąpić na ścieżkę, której
wybór jest nieuchronny.
-
Ja na tę ścieżkę pójdę z tobą, Gandalfie - rzekł Gimli. - Cokolwiek by mnie tam
czekało, chcę zobaczyć pałac Durina. Ale czy znajdziesz drzwi, które zostały
zatrzaśnięte?
-
Dziękuję ci, Gimli - odparł Gandalf. - Dodajesz mi otuchy. Razem poszukamy
zatrzaśniętych drzwi. I przejdziemy przez Morię! W ruinach krasnoludzkiej
siedziby trudniej będzie stracić głowę krasnoludowi niż elfom, ludziom czy
hobbitom. A przecież nie będą to moje pierwsze odwiedziny w Morii! Kiedy
zaginął Thrain, syn Throra, długo szukałem go w tych podziemiach. Przeszedłem
przez nie i wydostałem się na świat żywy.
-
Ja także przekroczyłem kiedyś Bramę Dimrilla - cicho oznajmił Aragorn - ale
chociaż wróciłem stamtąd, zachowałem straszne wspomnienia. Nie chcę po raz
drugi zejść do Morii.
-
A ja nie chcę tam wchodzić nawet pierwszy raz - rzekł Pippin.
-
Ani ja - mruknął Sam.
-
Oczywiście! - powiedział Gandalf. - Któż by tego chciał? Pytanie brzmi inaczej:
kto pójdzie ze mną, jeśli was tamtędy poprowadzę?
-
Ja! - gorliwie zawołał Gimli.
-
I ja - poważnie rzekł Aragorn. - Tyś poszedł za moim przewodem niemal w śmierć
pośród śnieżycy, a nie usłyszałem od ciebie ani słowa wyrzutu. Pójdę teraz z
tobą, jeżeli ta ostatnia przestroga cię nie odstraszy. Nie o Pierścień i nie o
nas wszystkich się lękam, ale właśnie o ciebie, Gandalfie. I powiadam ci: nie
przestępuj progu Morii, strzeż się, Gandalfie.
-
Ja nie pójdę - rzekł Boromir - chyba że mnie cała drużyna zgodnie przegłosuje.
Co mówi Legolas? Co mówią niziołki?
Niech rozstrzygnie powiernik Pierścienia.
-
Nie mam ochoty schodzić do Morii - powiedział Legolas.
Hobbici
milczeli. Sam spoglądął na Froda. Wreszcie przemówił Frodo.
-
Nie mam ochoty tam schodzić - rzekł. - Ale również nie mam ochoty sprzeciwiać
się radzie Gandalfa. Proszę was, odłóżmy głosowanie i najpierw się prześpijmy.
Gandalf łatwiej uzyska naszą zgodę w blasku poranka niż w tych zimnych
ciemnościach. jak ten wiatr okropnie wyje!
Wszyscy
umilkli i pogrążyli się w myślach. Słyszeli, jak wicher świszcze wśród skał i
drzew, jak zewsząd z pustki nocy osacza ich zawodzenie i jęki.
Nagle
Aragorn zerwał się na równe nogi.
-
Jakże ten wiatr wyje! - zawołał. - To przecież głos wilków! Wargowie
nadciągnęli z zachodnich gór!
-
Czy więc trzeba z decyzją czekać do rana? - rzekł Gandalf. - Sprawdziły się
moje słowa. Pościg już idzie za nami. Nawet jeżeli dożyjemy świtu, kto z was zechce
maszerować na południe nocami ze stadem dzikich wilków następującym na pięty?
-
Jak daleko stąd do Morii? - spytał Boromir.
-
Było wejście na południo-zachód od Karadhrasu, o jakieś piętnaście mil lotu
kruka, a ze dwadzieścia mil wilczego chodu - ponuro odpowiedział Gimli.
-
A więc ruszajmy skoro świt, jeśli będziemy jeszcze żywi - rzekł Boromir. -
Wilki już wyją, orków natomiast boimy się, aleśmy ich jeszcze nie spotkali.
-
To prawda p- powiedział Aragorn sprawdzając, czy miecz lekko wychodzi z pochwy.
- Ale gdzie wilki wyją, tam orkowie czyhają w pobliżu.
-
Żałuje, że nie posłuchałem Elronda - szepnął Pippin do ucha Samowi. - Teraz
widzę, że nie nadaję się do takich rzeczy. Nie mam w sobie dość krwi Bandobrasa
Bullroarera; to wycie mrozi mi szpik w kościach. Nie pamiętam, żebym się
kiedykolwiek w życiu czuł równie nieszczęśliwy.
-
Mnie też dusza uciekła na ramię, panie Pippin - odparł Sam. - Ale przecież nas
jeszcze wilki nie zjadły, a mamy w kompanii paru chłopów na schwał. Nie wiem,
jaki los grozi Gandalfowi, ale założę się, że stary Czarodziej nie trafi do
wilczego żołądka.
Z |
eby
się zabezpieczyć od nocnych napaści, drużyna wspięła się na szczyt wzgórza, pod
którym się schroniła z wieczora. Wieńczyła je kępa sędziwych drzew o koślawych
pniach, wokół zaś kręgiem leżały głazy. Wędrowcy rozniecili pośrodku ognisko,
nie mogąc i tak liczyć, że ciemności i cisza ukryją ich przed wilczym
pościgiem. Obsiedli ognisko i ci, którzy nie pełnili warty, drzemali
niespokojnie. Kucyk Bill, nieborak, pocił się i dygotał. Wycie wilków chwilami
bliższe, a chwilami dalsze otaczało ich teraz zewsząd. O najczarniejszej
godzinie nocy błyskały na stokach roziskrzone ślepia. najzuchwalsze bestie
podsuwały się niemal pod sam krąg głazów. W przerwie tego kamiennego muru zamajaczyła
w pewnej chwili ciemna sylwetka ogromnego wilczura, który się wpatrywał w
wędrowców. Dreszcz ich przeszedł, gdy bestia zawyła nagle, jakby przywódca
wzywał sforę do ataku.
Gandalf wstał i wysunął się naprzód
z różdżką wzniesioną do góry.
-
Słuchajcie, psy Saurona! - krzyknął. - Gandalf jest tutaj! Jeśli wam własna
parszywa skóra miła, umykajcie. Który się ośmieli przekroczyć ten krąg, temu
sierść spalę od pyska do ogona.
Wilk
chrapnął i potężnym susem skoczył naprzód. Lecz w tym okamgnieniu zadzwoniła
cięciwa: Legolas wypuścił strzałę z łuku. Straszliwy skowyt przeszył powietrze
i zwierz w pół skoku zwalił się na ziemię. Strzała elfa przebiła mu gardziel.
Dokoła czujne ślepia nagle zgasły. Gandalf i Aragorn wyszli poza krąg, lecz
wzgórze było już puste; stado wilków pierzchło. Wokół w ciemnościach zaległa
cisza, tchnienie wiatru nie niosło już z sobą żadnych głosów.
N |
oc
była głęboka, wąski sierp księżyca zniżał się ku zachodowi, przebłyskując
spośród wystrzępionych chmur. Nagle Frodo ocknął się ze snu. Bez żadnego
ostrzeżenia znów wszędzie wokół obozu buchnęło dzikie, zajadłe wycie. Olbrzymie
stado wargów zgromadziło się milczkiem i znienacka przypuściło atak ze
wszystkich stron naraz.
-
Dorzućcie drew do ognia! – krzyknął hobbitom Gandalf. – Dobądźcie broni i
ustawcie się wsparci plecami o siebie!
Nowe gałęzie trysnęły płomieniem i w migotliwym blasku
Frodo dostrzegł tłum szarych cieni przeskakujących przez kamienny krąg. Z każdą
sekundą przybywało ich więcej. Aragorn sztychem miecza przebił gardziel ogromnego
wilczego prowodyra. Boromir potężnym rozmachem odciął łeb drugiego. U boku
dwóch wojowników stał Gimli, szeroko rozstawiwszy krzepkie nogi, z wzniesionym
toporem. Strzały ze świstem wylatywały z łuku Legolasa.
Nagle postać Gandalfa jak gdyby urosła
w migotliwym blasku ognia. Czarodziej wyprostował się niby groźny olbrzym,
kamienny posąg starożytnego władcy na szczycie wzgórza. Pochylił się
błyskawicznie, chwycił płonącą gałąź i ruszył przeciw wilkom. Bestie cofnęły
się przed nim. Gandalf cisnął wysoko pod niebo roziskrzoną żagiew. Rozpaliła
się białym blaskiem niby grom, a Czarodziej grzmiącym głosem krzyknął:
- Naur an
edraith ammen! Naur dan i ngaurhoth!
Rozległ
się huk i trzask, drzewo nad jego głową rozkwitło nagle oślepiającym bukietem
ognia. Płomień niósł się z drzewa na drzewo. Szczyt wzgórza zalśnił jaskrawym
światłem. Miecze i sztylety obrońców zaskrzyły się płomieniami. Ostatnia
strzała Legolasa zapaliła się w locie i płonąc utkwiła w sercu ogromnego
wilczego przywódcy. Całe stado pierzchło.
Ogień przygasał z wolna, aż został
po nim tylko deszcz iskier i popiołu. Gorący dym kłębił się nad opalonymi
kikutami drzew i czarną chmurą spływał ze stoków, kiedy pierwszy nikły brzask
dnia pojawił się na niebie. Odparci napastnicy nie wracali.
-
A co, nie mówiłem? – rzekł Sam do Pippina, wsuwając miecz w pochwę. – Jego
wilki nie dostaną. To była niespodzianka, ani słowa! Mało brakowało, żeby mi
wszystkie włosy osmaliło z głowy.
Kiedy
dzień wstał, nie ujrzeli nigdzie znaku po wilkach, na próżno szukali ścierwa
zabitych bestii. Jedynym świadectwem stoczonej bitwy były opalone drzewa i
strzały Legolasa rozrzucone po wzgórzu. Wszystkie zdawały się nie tknięte z
wyjątkiem jednej, z której zostało tylko ostrze.
-
A więc tak jak się obawiałem – stwierdził Gandalf – nie były to zwykłe wilki
żerujące na pustkowiu. Teraz zjedzmy coś naprędce i ruszajmy stąd.
Tego dnia pogoda znów się odmieniła,
jakby posłuszna rozkazom jakiejś władzy, której śnieżna zawieja nie mogła już
oddać usług, potrzebne było natomiast jasne światło, żeby każdy poruszający się
wśród pustkowi punkcik stał się z daleka widoczny. Wiatr w ciągu nocy skręcił z
północy na południo-zachód, teraz zaś ucichł zupełnie. Chmury odpłynęły na
południe, niebo czyste i wysokie jaśniało błękitem. Gdy drużyna gotowa do
odmarszu stanęła na skraju wzgórza, blade słońce błysnęło nad szczytami gór.
-
Musimy dotrzeć do drzwi przed zachodem słońca – powiedział Gandalf. – Inaczej w
ogóle tam nie dojdziemy. Droga niedaleka, ale może trzeba będzie kluczyć, bo tu
Aragorn nie może nas poprowadzić: rzadko gościł w tych stronach, a ja byłem
tylko raz jeden u zachodnich ścian Morii, i to bardzo dawno temu. Moria jest
tam! – rzekł wskazując w kierunku południowo-wschodnim, gdzie zbocza gór
opadały stromo w cień zalegający u ich podnóży. W dali majaczyła linia nagich
skał, a wśród nich, wyższa niż inne, wystrzelała olbrzymia, lita, szara ściana.
– Kiedy zeszliśmy z przełęczy, poprowadziłem was nieco na południe od
poprzedniego punktu wyjścia, jak zapewne niejeden z was zauważył. Dobrze
zrobiłem, bo dzięki temu mamy teraz drogę o kilka mil skróconą, a pośpiech jest
wskazany. Ruszajmy!
-
Nie wiem, czego sobie życzyć – posępnie rzekł Boromir. – Czy żeby Gandalf
znalazł to, czego szuka, czy też byśmy doszedłszy pod urwisko stwierdzili, że
drzwi znikły na zawsze. Jedno gorsze od drugiego, najbardziej zaś
prawdopodobne, że wpadniemy w potrzask między ścianą skalną a stado wilków.
Prowadź, Gandalfie!
G |
imli
szedł teraz na czele, u boku Czarodzieja, bo pilno mu było ujrzeć Morię. We dwóch
wiedli drużynę z powrotem ku górom. Jedyna stara droga od zachodniej strony
biegła do Morii wzdłuż potoku Sirannon, który wypływał spod skał w pobliżu
drzwi. Ale czy Gandalf się omylił, czy też w ostatnich latach teren się zmienił
– dość, że nie mógł odszukać potoku w okolicy, gdzie się go spodziewał, o parę
mil na południe od miejsca noclegu. Słońce stało wysoko, a drużyna wciąż
jeszcze błąkała się i brnęła przez jałowe rumowiska czerwonych kamieni. Nigdzie
nie dostrzegali błysku wody, nie słyszeli jej szmeru. Wkoło otaczało ich suche
pustkowie. Tracili też otuchę. Ani żywej duszy na ziemi, ani ptaka na niebie.
Nie śmieli nawet myśleć, co noc przyniesie, jeżeli ich zaskoczy w tej głuszy
odciętej od świata.
Niespodzianie Gimli, który wysunął
się naprzód, odwrócił się i przywołał towarzyszy. Stał na wzgórku i wskazywał
na prawo od ścieżki. Podbiegli wszyscy i z góry zobaczyli głęboko wcięte w
teren wąskie koryto rzeki. Było suche, milczące; ledwie nikła struga wody
sączyła się pośród brunatnych, czerwonymi plamami poznaczonych kamieni, lecz
wzdłuż brzegu ciągnęła się dróżka, wyboista i niewyraźna, wijąca się kręto
między rozwalonymi nasypami i rumowiskami niegdyś brukowanego gościńca.
-
Aha! Nareszcie! – zawołał Gandalf. – Tędy więc płynął potok. Sirannon – Woda
Spod Wrót – nazywały go krasnoludy. Ale co się stało z tą wodą? Była ongi
bystra i hałaśliwa. Chodźcie! Trzeba się spieszyć. Już późno.
Wszyscy
mieli nogi obolałe i bardzo byli zmęczeni, lecz wytrwale wlekli się przez kilka
jeszcze mil uciążliwej, krętej drogi. Słońce minęło zenit i przeszło na
zachodnią stronę nieba. Odpoczywali krótko, zjedli coś naprędce i szli dalej.
Przed nimi piętrzyły się góry, oni jednak idąc głębokim parowem widzieli tylko
ich najwyższe grzbiety i odległe wierchy na wschodzie.
W końcu doszli do ostrego skrętu.
Droga, która dotychczas prowadziła na południe klucząc między krawędzią
rzecznego koryta po prawej a stromym zboczem po lewej stronie - tu zawracała
znowu prosto na wschód. Za zakrętem ujrzeli ścianę skalną niezbyt wysoką,
mierzącą nie więcej niż trzydzieści stóp, poszczerbioną u szczytu na kształt
piły. Przez szeroki wyłom, który zapewne wyżłobił sobie niegdyś potężny i
obfity wodospad, ściekała ledwie nikła strużka.
-
A więc rzeczywiście wszystko tu się bardzo zmieniło - rzekł Gandalf. - Mimo to
nie ma wątpliwości, trafiliśmy na właściwe miejsce. Nic więcej nie zostało po
Wodospadzie Schodów. Jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, tuż obok wykute są w skale
stopnie, chociaż główna droga oddala się w lewo i zakosami prowadzi na górną
platformę. Od wodospadu aż pod ściany Morii ciągnęła się płytka dolina, której
dnem płynął Sirannon, a wzdłuż jego brzegów biegła droga. Wejdziemy na górę,
przekonamy się, jak teraz wygląda.
Bez
trudu odszukali stopnie w skale i Gimli wspiął się po nich szybko, a za nim
Gandalf i Frodo. Ale u szczytu stwierdzili, że dalej iść tędy nie sposób, i
zrozumieli, dlaczego Woda Spod Wrót wyschła. Mieli za sobą chłodne niebo,
lśniące złotem zachodzącego słońca, a przed sobą - ciemne, spokojne jezioro.
Ani błękit nieba, ani blask zachodu nie odbijały się w jego posępnej tafli.
Wodom Sirannonu zagrodzono ujście tak, że rozlały się zatapiając całą dolinę.
Za groźną przestrzenią jeziora potężne skalne ściany, surowe i szare w gasnącym
świetle dnia, wznosiły się jak mur nieprzebyty. W ponurej, litej skale Frodo
próżno wypatrywał bramy, pęknięcia czy szczeliny.
-
To ściany Morii - powiedział Gandalf wskazując skały za wodą. - Tam były ongi
Wrota, drzwi elfów u kresu gościńca z Hollinu, który nas tu doprowadził. Ale
teraz ta droga jest zamknięta. Nikt z was, jak przypuszczam, nie ma ochoty
rzucić się wpław przez tę ponurą wodę, i to o zmierzchu. Jezioro nie wydaje się
czyste.
-
Musimy znaleźć drogę okrążającą północny cypel - rzekł Gimli. - Drużyna powinna
nie zwlekając iść pod górę głównym szlakiem i zbadać, dokąd on prowadzi. Nawet
gdyby nie było tego jeziora, nie m9oglibyśmy wciągnąć objuczonego kuca po
skalnych schodach.
-
Ale w żadnym przypadku nie można by biednego zwierzaka wziąć do podziemi -
odparł Gandalf. - Droga pod górami wiedzie wśród ciemności, jest miejscami
bardzo wąska i stroma, kucyk nie przeszedłby tam, gdzie może nam się uda
przejść.
-
Biedny stary Bill! - westchnął Frodo. - Nie pomyślałem o tym. I biedny Sam! Co
też on na to powie?
-
Bardzo mi przykro - rzekł Gandalf. - Biedny Bill był dobrym kompanem, serce mi
się ściska, że trzeba go teraz porzucić. Gdyby to ode mnie zależało, nie
obciążałbym drużyny tylu bagażami i nie brałbym zwierzaka, zwłaszcza Billa,
którego Sam tak kocha. Od początku obawiałem się, że będziemy zmuszeni obrać tę
drogę.
Dzień
miał się ku końcowi, zimne gwiazdy wybłysły we górze ponad zachodzącym słońcem,
kiedy drużyna, spiesząc ile sił w nogach, wspięła się wreszcie na zbocze i
dosięgła brzegu jeziora. Na oko nie mierzyło ono więcej niż paręset stóp w
najszerszym miejscu. Jak daleko rozlewało się ku południowi, trudno było jednak
ocenić w mierzchnącym świetle. Północny brzeg dostrzegali w odległości nie
większej niż pół mili, a między kamiennym murem zamykającym dolinę a skrajem
wody pozostawał wąski rąbek ścieżki. Bez zwłoki ruszyli więc naprzód, bo mila z
okładem dzieliła ich jeszcze od miejsca na przeciwległym brzegu, do którego
dążył Gandalf, a potem czekał ich jeszcze poszukiwanie drzwi. Kiedy dotarli do
najdalej na północ wysuniętego cypla jeziora, zagrodziła im drogę wąska struga.
Stojąca zielona woda wyglądała jak oślizłe ramię wyciągnięte ku ścianie gór.
Nieustraszony Gimli wszedł w nią pierwszy i stwierdził, że nie sięga mu wyżej
kostek. Towarzysze szli za nim gęsiego, stąpając ostrożnie, bo pod gęstym
zielskiem kryły się śliskie, zdradzieckie kamienie i niespodziane wyboje. Frodo
wzdrygnął się z obrzydzenia, zanurzając stopy w ciemnej, brudnej wodzie.
W chwili gdy Sam, który szedł
ostatni, wyprowadzał Billa na przeciwległy brzeg, rozległ się cichy szelest,
świst i zaraz potem plusk, jak gdyby jakaś ryba zmąciła nieruchomą
powierzchnię. Wszyscy odwrócili się błyskawicznie i zobaczyli pośrodku jeziora,
którego krańce ginęły już w roku, kręgi rozchodzące się coraz szerzej wokół
jakiegoś odległego punktu na wodzie. Posłyszeli jakby bulgotanie, a potem
zaległa cisza. Mrok gęstniał, ostatnie promienie zachodzącego słońca ugrzęzły w
chmurach.
Gandalf przynaglał sadząc wielkimi
krokami naprzód, drużyna jak mogła starała się za nim nadążyć. Szli teraz
wąskim skrawkiem lądu między jeziorem a urwiskiem. Przejście było ciasne,
miejscami ledwie na kilka stóp szerokie, tu i ówdzie zawalone odłamkami skał i
kamieniami. Posuwali się jednak, lgnąc jak najbardziej do ściany, odsuwając się
jak najbardziej od Czarnej Wody. Uszli już z milę w kierunku południowym, gdy
natknęli się na kępę kolczoliści. Pieńki i suche gałęzie butwiały w kałużach;
wyglądało to na szczątki zarośli czy może żywopłotu, niegdyś osłaniającego
drogę, która przecinała dolinę, dziś zatopioną w jeziorze. Lecz tuż pod skalną
ścianą stały żywe jeszcze i krzepkie dwa drzewa, tak wysokie, że Frodo zdumiał
się, bo równie wielkich kolczoliści w życiu ani w marzeniu nie widział. Grube
korzenie sięgały spod urwiska aż do wody. Z daleka, ze szczytu schodów, zdawały
się pod nawisłą ścianą małe jak zwykłe krzaki, teraz jednak piętrzyły się nad
głowami wędrowców, sztywne, ciemne, milczące i rzucały gęsty, czarny cień pod
ich stopy, stercząc niby dwa filary strzegące kresu drogi.
-
No, wreszcie jesteśmy u celu - rzekł Gandalf. - Tu kończy się droga elfów z
Hollinu. Kolczoliść to godło mieszkańców tej krainy, posadzili więc te drzewa
jako słupy graniczne swoich włości, bo zachodnie drzwi służyły głównie elfom z
Hollinu, utrzymującym ożywione stosunki z władcami Morii. Było to za dawnych,
szczęśliwszych czasów, kiedy jeszcze serdeczna przyjaźń wiązała często istoty
różnych ras, nawet krasnoludy z elfami.
-
Nie z winy krasnoludów rozwiała się ta przyjaźń - rzekł Gimli.
-
Nigdy nie słyszałem, by zawiniły w tym elfy - odparł Legolas.
-
A ja słyszałem jedno i drugie - rzekł Gandalf - i nie chcę teraz rozsądzać tej
sprawy. Proszę jednak was obu, Legolasie i Gimli, abyście wy przynajmiej byli
przyjaciółmi i wspomagali mnie wspólnie. Bo obaj jesteście mi potrzebni. Drzwi
są zamknięte i ukryte, a im prędzej je odnajdziemy, tym lepiej. Noc za pasem! -
I zwracając się do reszty kompanii dodał: - Ja będę szukał drzwi, a wy
tymczasem przygotujcie się do zejścia w głąb Morii. Niestety, musimy się tu rozstać
z naszym jucznym kucykiem. Odrzućcie wiele rzeczy wziętych dla ochrony przed
chłodem, nie będą nam potrzebne w podziemiu ani też, mam nadzieję, gdy
wyjdziemy po drugiej stronie i pomaszerujemy dalej na południe. Resztę
natomiast, a przede wszystkim żywność i skórzane worki na wodę, rozdzielcie
między siebie.
-
Mistrzu Gandalfie, nie chcesz chyba zostawić biednego Billa w tym okropnym
pustkowiu! - krzyknął Sam z oburzeniem i rozpaczą. - Nie zgodzę się na to, nie
ma mowy! Nie porzucę Billa, który tak daleko zawędrował z nami i taki był przez
cały czas poczciwy!
-
Mnie też go żal, Samie - odparł Czarodziej - ale gdy drzwi się otworzą, wątpię,
czy zdołasz Billa wciągnąć do wnętrza, w długie, czarne lochy Morii! Musisz
wybierać między Billem a swoim panem.
-
Bill pójdzie za panem Frodem choćby do smoczej jamy, jeżeli ja go poprowadzę -
rzekł Sam nie przekonany. - Przecież oddalibyśmy go na niemal pewną śmierć w
tym kraju, gdzie włóczą się stada wilków.
-
Mam nadzieję, że nie spotka go śmierć - odparł Gandalf. Położył rękę na łbie
kucyka i szepnął mu coś do ucha: - Weź z sobą te słowa, niech cię strzegą i
prowadzą - rzekł. - Mądre z ciebie zwierzę, nauczyłeś się niemało w Rivendell.
Wybieraj drogę przez krainy obfite w trawę i wracaj szczęśliwie do domu Elronda
czy gdzie indziej, gdzie chcesz... Słyszysz, Samie? Bill ma taką samą szansę
ocalenia z wilczych łap i powrotu do domu jak my wszyscy.
Sam
stał zgnębiony u boku Billa i nic nie odpowiedział Gandalfowi. Kucyk, jak gdyby
rozumiejąc, o co chodzi, parsknął i przytknął nos do ucha Sama. Łzy płynęły z
oczu Sama, gdy majstrował przy jukach, zdejmując pakunki z grzbietu kuca i
zrzucając je na ziemię. Hobbici przeglądali rzeczy i odkładali na bok wszystko,
bez czego mogli się już teraz obyć, resztę zaś rozdzielali między siebie. Kiedy
się z tą robotą uporali, zaczęli obserwować Gandalfa. Zdawało się, że
dotychczas Czarodziej nic jeszcze nie wskórał. Stał między dwoma drzewami
wpatrzony w nagą skalną ścianę, jakby spodziewał się, że oczyma wywierci w niej
dziurę. Gimli kręcił się przy nim to tu, to tam opukując toporkiem kamienie.
Legolas przylgnął do ściany nasłuchując.
-
Wszystko już gotowe - powiedział Merry - ale gdzie są te drzwi? Nie widzę ani
znaku.
-
Drzwi, zrobionych przez krasnoludy, nigdy nie widać, kiedy są zamknięte -
odparł Gimli. - Są niewidzialne, nawet prawi właściciele nie mogą ich dostrzec
ani otworzyć, jeżeli nie pamiętają hasła.
-
Tych drzwi jednak nie strzegła nigdy tajemnica dostępna wyłącznie krasnoludom -
powiedział Gandalf ożywiając się nagle i odwracając głowę. - Jeżeli nie
zmieniło się wszystko całkowicie, oczy, które umieją patrzeć, mogą wykryć
sekret.
Zbliżył
się do skały. Między dwoma drzewami, w ich cieniu, wznosiła się gładka ściana;
zaczął po niej wodzić rękoma szepcząc coś niedosłyszalnie. Po chwili cofnął się
nieco.
-
Spójrzcie! czy widzicie?
Księżyc
rzucał teraz odblask na szarą powierzchnię skały, lecz nic więcej zrazu nie
spostrzegli. Potem z wolna na całej kamiennej powierzchni, wygładzonej rękami
Czarodzieja, pojawiły się nikłe linie, niby delikatne żyły srebra. Początkowo
tak nieuchwytne jak blade nici babiego lata, tak cienkie, że ledwie migotały,
kiedy padał na nie blask księżyca, stopniowo rozszerzały się i występowały
coraz wyraźniej, aż wreszcie można było rozpoznać cały rysunek.
U góry, w miejscu, którego Gandalf
ledwie dosięgnął wzniesionymi rękami, sklepiał się łuk spleciony z liter
alfabetu elfów. Niżej, zatarte co prawda, zniszczone, rysowało się kowadło i
młot, a nad nim korona i siedem gwiazd. Od dołu pięły się dwa drzewa, których
liście miały kształty półksiężyców. Pośrodku, wyraźniej niż wszystko inne,
jaśniała na drzwiach wieloramienna gwiazda.
-
To godło Durina! - krzyknął Gimli.
-
Drzewo Elfów Wysokiego Rodu! - zawołał Legolas.
-
I gwiazda rodu Feanora - powiedział Gandalf. - Wykuto ten rysunek z ithildinu,
w którym tylko światło gwiazd i księżyca się odbija i który jest martwy, póki
go ni9e wskrzesi dotknięciem ktoś, kto zna słowa z dawna zapomniane na obszarze
Śródziemia. Od wieków ich nie słyszałem, toteż musiałem głęboko sięgnąć w
pamięć, nim je odnalazłem.
-
Co znaczy ten napis? - spytał Frodo, wpatrując się pilnie w wyryte na łuku
sklepienia litery. - Zdawało mi się, że znam pismo elfów, ale tego nie umiem
odczytać.
-
To język elfów mieszkających za Dawnych Dni w zachodniej części Śródziemia -
odparł Gandalf. - napis wszakże nie mówi nic, co by nam się przydać mogło.
Brzmi po prostu tak: „Drzwi Durina, Władcy Morii. Powiedz przyjacielu i wejdź”.
Pod spodem małymi, ledwie widocznymi literami wypisane jest jeszcze: „Zrobiłem
te drzwi ja, Narwi. Znaki wykuł Kelebrimbor z Hollinu”.
-
Co to ma znaczyć: „Powiedz przyjacielu i wejdź”? - spytał Merry.
-
Sens dość jasny - rzekł Gimli. - Jeżeli jesteś przyjacielem, powiedz hasło,
a drzwi się otworzą i będziesz mógł
wejść.
-
Tak - odezwał się Gandalf. - Te drzwi zapewne są posłuszne słowom zaklęcia.
Niektóre drzwi krasnoludzkich siedzib otwierają się tylko w pewnych określonych
porach roku czy dnia albo tylko dla pewnych osób; są i takie, których nie
otworzysz nawet o właściwej godzinie i wymawiając właściwe słowa, jeżeli nie
masz klucza. Ale do tych drzwi nie potrzeba klucza. Za czasów Durina nie były
one tajne. Zazwyczaj stały otworem i pilnowali ich odźwierni. Jeżeli zaś były
zamknięte, mógł je otworzyć każdy, kto znał hasło. Tak przynajmniej głosi
tradycja. Prawda, Gimli?
-
Prawda - przyznał krasnolud - ale hasła nikt nie pamięta. Narwi wraz ze swą
sztuką i całym plemieniem zniknął ze świata.
-
Ale ty, Gandalfie, chyba znasz hasło? - spytał zdumiony Boromir.
-
Nie! - odparł Czarodziej.
Wszyscy
spojrzeli na niego z przerażeniem, tylko Aragorn, który dobrze znał Gandalfa,
nie poruszył się ani nie odezwał.
-
Po coż więc przyprowadziłeś nas w to przeklęte miejsce? - krzyknął Boromir ze
zgrozą oglądając się na czarne jezioro. - Mówiłeś, że raz, kiedyś, przeszedłeś
przez Morię. Jakże to możliwe, jeśli nie znałeś sposobu, żeby otworzyć to
wejście?
- Na pierwsze twoje pytanie, Boromirze, odpowiadam tak:
jeszcze nie znam hasła - odparł Czarodziej. - Ale wkrótce je poznamy. Na drugie
- ciągnął błyskając oczyma spod krzaczastych brwi - powiem ci, że będziesz miał
prawo pytać o cel moich poczynań dopiero wtedy, gdy się okażą niedorzeczne. Co
do następnych pytań... Czy wątpisz o prawdziwości moich słów? Czy też straciłeś
głowę? Mówiłem, że nie tędy wszedłem wówczas do Morii, ale od wschodu. Jeśli
chcesz wiedzieć coś więcej jeszcze, powiem ci, że te drzwi otwierają się na
zewnątrz. Od wnętrza wystarczy je pchnąć ręką. Od tej strony nie drgną nawet,
chyba że wymówisz hasło. Żadna siła ich nie poruszy.
-
Cóż więc zrobimy? - spytał Pippin, który nie uląkł się zjeżonych brwi
Czarodzieja.
-
Spróbuj przebić drzwi własną głową, Peregrinie Tuku - rzekł Gandalf. - Jeżeli
ich nie rozwalisz tym sposobem, a mnie pozwolicie spokojnie się namyślić, zamiast
nudzić głupimi pytaniami, będę się starał zgadnąć hasło.
Niegdyś
umiałem wszystkie zaklęcia we wszystkich językach elfów, ludzi i orków, używane
w podobnych przypadkach. Po dziś dzień przypominam sobie parę dziesiątków bez
wysiłku. Myślę, że wystarczy kilka prób i że nie będę musiał wzywać Gimlego do
zdradzenia pewnych słów tajnego krasnoludzkiego języka, których jego plemię nie
zwierza nikomu. Hasło było wzięte z mowy elfów, tak jak i napis na łuku
sklepienia. To wydaje się niewątpliwe.
Podszedł
znów pod skałę i lekko dotknął różdżką srebrnej gwiazdy błyszczącej pod
kowadłem.
- Annon
edhellen, edro hi ammen! Fennas
nogothrim, lasto beth lammen! - zawołał rozkazującym tonem. Srebrne kreski
przybladły, lecz szary kamień nie drgnął nawet.
Po
wielokroć powtarzał te słowa w różnej kolejności i w rozmaitych odmianach.
Później próbował innych zaklęć, jedno po drugim, wymawiając je to szybko i
głośno, to powoli i cicho. Wreszcie zaczął rzucać pojedyncze słowa z języka
elfów. Nic się nie działo. Urwisko piętrzyło się przed nimi w ciemnościach,
gwiazdy bez liku rozbłysły na niebie, wiatr dmuchnął chłodem, ale drzwi wciąż
trwały niewzruszone.
Gandalf raz jeszcze zbliżył się do
skalnej ściany, podniósł ramiona i tonem władczym, z rosnącym gniewem krzyknął:
- Edro! Edro! - uderzając różdżką o skałę. - Otwórz się! Otwórz! - powtarzał
ten sam wciąż rozkaz we wszystkich językach, jakimi mówiono kiedykolwiek na
Zachodzie Śródziemia. Wreszcie rzucił różdżkę na ziemię i usiadł w milczeniu.
W tej samej chwili do ich czujnie nadstawionych
uszu wiatr przyniósł z daleka wycie wilków. Kucyk Bill wzdrygnął się ze strachu
i Sam skoczył ku niemu, by szepnąć jakieś uspokajające słówko.
-
Nie pozwól mu zbiec! - powiedział Boromir. - Wygląda na to, że jeszcze nam
będzie potrzebny, jeżeli oczywiście wilki nas tu nie dopadną. Nienawidzę tej
obrzydliwej sadzawki!
I
schyliwszy się podniósł duży kamień, który cisnął z rozmachem w czarną wodę.
Kamień zniknął z miękkim pluskiem,
lecz jednocześnie dało się słyszeć świśnięcie i bulgot. Ogromne, rozedrgane
koła rozeszły się po tafli jeziora i od miejsca, w którym spadł kamień, zaczęły
powoli przybliżać się do podnóży skały.
-
Dlaczegoś to zrobił, Boromirze? - odezwał się Frodo. - Ja także nienawidzę tego
miejsca i boję się... Nie wiem, czego się boję, nie wilków jednak i nie
ciemności za tymi drzwiami. Czegoś innego. Boję się tej wody. Nie mąć jej!
-
Bardzo bym chciał co prędzej wynieść się stąd! - rzekł Merry.
-
Czemu ten Gandalf nie pospieszy się trochę? - mruknął Pippin.
Gandalf
nie zwracał na nich uwagi. Siedział z głową zwieszoną na piersi, może zatopiony
w rozpaczy, a może w trwożnej zadumie.
Złowieszcze wycie wilków rozległo
się znowu. Kręgi na wodzie rosły i drobne fale już lizały brzeg. Nagle
Czarodziej zerwał się na równe nogi, a było to tak niespodziane, że wszyscy
drgnęli. Gandalf się śmiał!
-
Już wiem! - krzyknął. - Oczywiście, oczywiście! Śmiesznie proste, jak większość
zagadek, jeżeli się zna rozwiązanie. - Podbiegł do skały, dotknął jej różdżką i
dobitnie wymówił: - Mellon! Gwiazda roziskrzyła się i natychmiast zgasła. Bez
szmeru zarysował się wyraźny kontur drzwi, przedtem zupełnie niewidoczny. Z
wolna płyta skalna rozszczepiła się pośrodku i dwa skrzydła odchyliły się na
oścież. W otworze zamajaczyły schody prowadzące stromo pod górę. Powyżej paru
pierwszych stopni tonęły w ciemności czarniejszej niźli noc. Drużyna patrzyła
na nie w osłupieniu.
-
A więc myliłem się - rzekł Gandalf. - Gimli także. Z nas wszystkich Merry wpadł
na najwłaściwszy trop. Hasło było wypisane na łuku, widzieliśmy je od pierwszej
chwili. Napis trzeba tłumaczyć tak: „Powiedz: „przyjacielu” i wejdź”. Kiedy
wymówiłem w języku elfów słowo „przyjacielu”, drzwi się otwarły. Po prostu! Ale
to zbyt proste dla uczonego mędrca w naszej nieufnej epoce. Tamte czasy były szczęśliwsze.
A teraz - wchodźmy!
R |
uszył
naprzód i postawił stopę na najniższym stopniu schodów. Lecz w tym momencie
zaczęło się dziać mnóstwo rzeczy. Frodo poczuł, że coś chwyta go za kostkę u
nogi. Krzyknął i upadł. Kucyk Bill zarżał przeraźliwie i pomknął z kopyta
brzegiem jeziora, niknąc w ciemnościach. Sam skoczył za nim, lecz na okrzyk
Froda zawrócił natychmiast, płacząc i klnąc głośno. Wszyscy inni obejrzeli się
i zobaczyli, że jezioro syczy, jakby cała armia węży nadpływała od południa.
Z toni wypełzła długa, kręta macka,
jasnozielona, fosforyzująca, ociekająca wodą. Oplotła nogę Froda i zaczęła
wciągać go do jeziora. Sam padł na klęczki i rąbnął ramię poczwary nożem.
Puściła ofiarę. Wierny sługa odciągnął swego pana, jak mógł najdalej, krzycząc
o pomoc. Dwadzieścia nowych macek wyłoniło się z wody. Czarne jezioro kipiało,
w powietrzu rozszedł się odrażający smród.
-
Do bramy! Na schody! Prędko! - krzyknął Gandalf, jednym susem wracając między
towarzyszy, budząc ich z osłupienia, które wszystkich prócz Sama przykuło do
miejsca, i zaganiając w otwarte drzwi.
Czas był po temu wielki! Sam i Frodo
ledwie zdążyli stanąć na pierwszym stopniu, a Gandalf właśnie znów ruszał pod
górę, kiedy wyciągnięte z wody macki poprzez wąski skrawek lądu dosięgły skalnej
ściany i drzwi Morii. Jedna z nich przyczołgała się aż za próg, świecąc w
blasku gwiazd. Gandalf zatrzymał się i odwrócił. Jeżeli rozmyślał, jakim
zaklęciem zamknąć z powrotem drzwi, niepotrzebnie się biedził. Mnóstwo wijących
się macek oplotło oba ich skrzydła i zatrzasnęło ze straszliwą siłą. Huk echem
rozniósł się wkoło, światło dzienne zniknęło sprzed oczu wędrowców. Poprzez
ciężką kamienną płytę dochodził stłumiony łoskot. Sam uczepiony ramienia Froda
w nieprzeniknionych ciemnościach upadł na stopień schodów.
-
Biedny stary Bill - powiedział dławiąc się od łez. - Biedny stary Bill! Wilki i
węże! Węży nie mógł już znieść. A ja musiałem wybierać, panie Frodo. Musiałem
pójść za panem.
Usłyszeli
kroki Gandalfa, który zszedł znów w dół i dotknął różdżką drzwi. Drżenie
przebiegło przez ścianę i schody, lecz drzwi się nie otwarły.
- N |
o,
tak! - rzekł Czarodziej. - Teraz wyjście na tę stronę zamknięte jest na zawsze,
pozostaje nam jedynie drugie, na przeciwległym stoku góry. Sądząc z tych
hałasów obawiam się, że zwalono pod drzwi głazy, a drzewa wyrwano z korzeniami
i zagrodzono nimi drogę. Szkoda! Piękne to były drzewa i stały tu od wieków.
-
Od pierwszej chwili, gdy dotknąłem stopą wody, czułem, że w pobliżu czai się
coś okropnego - powiedział Frodo. - Co to było? Ile było tych potworów?
-
Nie wiem - odparł Gandalf - ale wszystkie te ramiona wyciągały się do jednego
określonego celu. Coś wypełzło, może zostało wypędzone z czarnej wody pod
górami. W głębinach świata istnieje wiele starszych i gorszych jeszcze niż
orkowie stworzeń.
Gandalf
nie chciał powiedzieć głośno tego, co w duchu pomyślał: że kimkolwiek były
stwory żyjące na dnie jeziora, chwyciły one nieomylnie przede wszystkim Froda
spośród całej drużyny. Boromir mruknął do siebie, lecz echo odbite od kamiennych
ścian spotęgowało jego głos tak, że zabrzmiał jak ochrypły szept, dosłyszalny
dla całej kompanii:
-
W głębinach świata... Weszliśmy w te podziemia wbrew mojej woli. Kto nas
poprowadzi przez te straszliwe ciemności?
-
Ja! - odparł Gandalf. - Gimli zaś będzie szedł obok mnie. Podążajcie za
światłem mojej różdżki.
Czarodziej
ruszył w górę po olbrzymich schodach, a koniec różdżki, którą trzymał
wzniesioną, rozbłysnął łagodnym światłem. Schody były potężne i nie zniszczone.
Naliczyli dwieście stopni, szerokich i niskich, nim u szczytu stanęli w
sklepionym korytarzu prowadzącym poziomo w głąb ciemności.
-
Siądźmy na chwilę, odpocznijmy i zjedzmy coś tutaj, skoro sali jadalnej nie
spodziewamy się znaleźć - rzekł Frodo. Otrząsnął się już ze zgrozy, którą go napełniło
dotknięcie oślizłego ramienia, i był teraz okropnie głodny.
Wszyscy
przyjęli tę propozycję jak najchętniej. Siedli na ostatnim stopniu, grupka
cieni w mroku. Kiedy się posilili, Gandalf dał każdemu, trzeci raz w tej
wędrówce, po łyku miruworu z Rivendell.
-
Nie na długo, niestety, starczy tego trunku - powiedział - ale uważam, że
bardzo nam jest potrzebny teraz, po okropnościach, które przeżyliśmy pod
drzwiami. Co prawda, jeśli nie będziemy mieli wyjątkowego szczęścia, przyda nam
się ta resztka niejeden jeszcze raz, nim ujrzymy wyjście po drugiej stronie.
Oszczędzajcie też wody! W tych podziemiach jest wiele strumieni i źródeł, nie
należy ich wszakże ruszać. Możliwe, że nie zdarzy nam się okazja do napełnienia
bukłaków i manierek wcześniej niż w Dolinie Dimrilla.
-
A jak długo trzeba tam iść? - spytał Frodo.
-
Nie wiem - odparł Gandalf. - To zależy od rozmaitych okoliczności. Idąc prosto,
bez przeszkód i bez omyłek, dojdziemy chyba po trzech albo czterech dniach
marszu. Na pewno jest co najmniej czterdzieści mil od zachodnich drzwi do
wschodniej bramy w prostej linii, ale droga może się okazać bardzo kręta.
Po krótkim odpoczynku ruszyli znowu.
Wszystkim zależało na jak najszybszym skończeniu tej wędrówki i pomimo
zmęczenia gotowi byli maszerować jeszcze kilka godzin. Gandalf wciąż kroczył na
czele. W lewej ręce niósł roziskrzoną różdżkę, która oświetlała teren pod jego
nogami, w prawej dzierżył miecz zwany Glamdringiem. Za Czarodziejem szedł
Gimli, oczy mu błyszczały w pomroce, gdy rozglądał się to w prawo, to w lewo.
Następny w szeregu był Frodo, który dobył z pochwy swego krótkiego Żądełka.
Ostrza Glamdringa i Żądełka nie rozpłomieniły się i to dodawało drużynie
otuchy, bo miecze, wykute ongi przez płatnerzy elfów, zapalają się białym
światłem, ilekroć w pobliżu znajdą się orkowie. Za Frodem podążał Sam, potem z
kolei Legolas, dwaj młodzi hobbici i Boromir. W ciemnościach zamykał pochód
chmurny i milczący Aragorn. Korytarz po licznych skrętach zaczął opadać ku
dołowi. Długi czas zstępowali coraz niżej, nim wreszcie znów znaleźli się na
płaskiej drodze. Było teraz gorąco i duszno, lecz powietrze pozostało dość
czyste, a od czasu do czasu świeży powiew muskał im twarze, ciągnąc pewnie od
wybitych w ścianach otworów, których jednak tylko się domyślali w mroku.
Musiało ich być dużo. W bladych promieniach czarodziejskiej różdżki Frodo
dostrzegał niekiedy zarys schodów, sklepień, bocznych korytarzy i tuneli,
wznoszących się ku górze lub stromo spadających w dół, albo ziejących czarną
pustką. Ta gmatwanina oszałamiała i wydawało się, że nie sposób się w niej
rozeznać.
Gimli niewiele mógł pomóc
Gandlafowi, wspierał go wszakże swoją niezachwianą odwagą. On jeden
przynajmniej nie bał się, jak większość drużyny, samych ciemności. Często
Gandalf zasięgał jego rady, gdy na rozdrożu wahał się, które rozgałęzienie
szlaku wybrać. Ostatnie wszakże słowo należało zawsze do Czarodzieja. Podziemia
Morii były tak olbrzymie i przejścia tak powikłane, że nawet Gimli syn Gloina,
krasnolud z górskiego plemienia, nie ogarniał ich wyobraźnią. Odległe
wspomnienia odbytej przed laty wędrówki przez Morię nie na wiele mogły się też
Gandalfowi przydać, lecz nawet w ciemnościach i mimo licznych skrętów drogi,
Czarodziej wciąż jasno wiedział, dokąd zmierza, i nie zachwiał się w postanowieniu,
póki miał przed sobą ścieżkę wiodącą do celu.
-
Nie bójcie się! - rzekł Aragorn, gdy Czarodziej zatrzymał się dłużej niż
kiedykolwiek, szepcząc coś z Gimlim. Drużyna stłoczona za nim czekała trwożnie.
- Nie bójcie się! Odbyłem z Gandalfem niejedną podróż, chociaż nigdy w tak
czarnych ciemnościach. W Rivendell słyszałem też opowieści o jego czynach,
jeszcze wspanialszych niż te wszystkie, których sam byłem świadkiem. Gandalf
nie zabłądzi... jeżeli w ogóle istnieje jakaś ścieżka. Wprowadził nas tutaj na
przekór naszym obawom i wywiedzie nas znów na świat, bodaj kosztem własnej
zguby. Lepiej umie znajdować wśród nocy drogę do domu niż koty królowej
Beruthiel.
Wielkie to szczęście dla drużyny, że
miała takiego przewodnika. Nie wzięli ze sobą drew na ognisko, nie mieli z
czego zrobić pochodni. W rozpaczliwym momencie pod drzwiami zapomniano o
mnóstwie potrzebnych sprzętów. Bez światła wkrótce by przepadli w podziemiu. na
domiar trudności wyboru wśród licznych krzyżujących się korytarzy, tu i ówdzie
ziały jamy i szyby, tuż obok ścieżki rozwierały się czarne studnie, w których
kroki wędrowców dudniły głuchym echem. W ścianach i w podłodze były szczeliny i
zapadliska, co chwila pod stopami maszerujących otwierały się przepaście.
Najgroźniejsza mierzyła z górą siedem stóp szerokości i Pippin długą chwilę
musiał zbierać odwagę, nim przeskoczył nad straszliwą otchłanią. Gdzieś z dołu
dobiegał szum i plusk wody, jak gdyby olbrzymie młyńskie koło obracało się w
głębi podziemi.
-
Lina! - mruknął Sam. - Wiedziałem, że jeśli jej nie wezmę, na pewno będzie
potrzebna.
N |
iebezpieczeństwa
mnożyły się, posuwali się naprzód coraz wolniej. Zdawało im się, że idą, idą
bez końca, aż do korzeni góry. Zmęczeni już byli bezgranicznie, a jednak nie
znajdowali pociechy w myśli o jakimś odpoczynku. Frodo trochę się pokrzepił na
duchu po uratowaniu z macek potwora, zwłaszcza gdy się najadł i łyknął kordiału
Elronda. Teraz jednak znów ogarnął go wielki niepokój, nieomal lęk. Wprawdzie w
Rivendell wyleczono go z rany zadanej sztyletem, lecz zostały po niej pewne
trwałe ślady. Zmysły miał wyostrzone, lepiej niż dawniej wyczuwał rzeczy
niewidzialne. Wśród różnych zmian, które się w nim dokonały, jedną zauważył
bardzo wcześnie: oto widział w ciemnościach lepiej od innych uczestników
wyprawy, z wyjątkiem chyba tylko Gandalfa. W każdym razie on, nie kto inny,
niósł Pierścień; miał go na łańcuszku zawieszony na piersi i chwilami dotkliwie
odczuwał jego ciężar. Pewien był, że przed nimi czai się groźba, lecz nic o tym
nie mówił. Ściskał tylko mocniej w garści rękojeść mieczyka i wytrwale szedł
naprzód.
Towarzysze ciągnący za nim rzadko
się odzywali, a i to jedynie zdyszanym szeptem. W ciszy nic nie było słychać
prócz odgłosu ich kroków: głuchego dudnienia krasnoludzkich butów Gimlego,
ciężkiego tupotu Boromira, lekkiego stąpania Legolasa, miękkiego, nieuchwytnego
szelestu stóp hobbitów; na końcu kolumny rozbrzmiewał stanowczy, rozważny,
długi krok Aragorna. Kiedy się zatrzymywali na chwilę, cisza zalegała zupełna,
tylko od czasu do czasu dolatywał ich uszu szmer niewidocznej wody i kapanie
kropel. A jednak Frodo dosłyszał czy może wydawało mu się, że słyszy coś
innego: jakby człapanie bosych stóp. Nigdy te odgłosy nie były dość wyraźne ani
dość bliskie, by mógł nabrać pewności, że je słyszy rzeczywiście, ale też nie
milkły nigdy, póki drużyna nie stawała w marszu. Nie były echem, bo kiedy się
zatrzymywali, przez chwilkę jeszcze się odzywały, niezależnie od ich kroków, i
dopiero potem cichły.
W |
eszli
do kopalni Morii po zapadnięciu zmroku. Posuwali się przez długie godziny, z
krótkimi tylko przerwami, nim Gandalf natknął się na pierwszą poważniejszą
przeszkodę. Stanął przed szerokim, ciemnym łukiem sklepienia, pod którym
rozbiegały się trzy korytarze; wszystkie prowadziły w zasadzie na wschód, lecz korytarz
lewy zstępował w dół, prawy piął się pod górę, a środkowy ciągnął się poziomo i
zdawał się gładki, chociaż niezmiernie ciasny.
-
Tego miejsca wcale nie pamiętam - rzekł Gandalf stając w rozterce pod
sklepieniem. Podniósł różdżkę, spodziewał się bowiem w jej blasku dostrzec
jakieś znaki lub napisy, które by ułatwiły wybór drogi. Nic jednak takiego nie
znalazł. - Zanadto jestem znużony, by teraz zdobyć się na decyzję - powiedział
kręcąc głową. - A wy pewnie jesteście równie albo nawet bardziej wyczerpani.
Zatrzymajmy się więc tutaj na resztę nocy. Oczywiście, rozumiecie mnie: jest tu
zawsze jednakowo ciemno, ale na świecie księżyc już chyli się ku zachodowi i
dawno minęła północ.
-
Biedny stary Bill! - westchnął Sam. - Gdzie też on się obraca? Mam nadzieję, że
go wilki nie rozszarpały.
Po lewej stronie sklepionej bramy
zauważyli kamienne drzwi; były przymknięte, lecz wystarczyło je pchnąć lekko,
by się otworzyły. Za nimi ukazała się obszerna sala wykuta w kamieniu.
-
Powoli! Powoli! - krzyknął Gandalf, gdy Merry i Pippin skoczyli naprzód, radzi
odpocząć w miejscu, które im się wydawało trochę przytulniejsze od otwartego na
wsze strony korytarza. - Powoli! Nie wiemy przecież, co tam jest. Wejdę
pierwszy.
Wszedł
ostrożnie, reszta drużyny wsunęła się za nim gęsiego.
-
Patrzcie! - rzekł Czarodziej wskazując różdżką środek sali. U stóp Gandalfa w
podłodze rozwierała się okrągła dziura, jak gdyby otwór studni. Koło niej
leżały porwane i zardzewiałe łańcuchy zwisając nad czarną jamą. Opodal
rozrzucone były połupane kamienie.
-
Któryś z was mógł wpaść w tę dziurę i może dość długo by leciał, nimby
dosięgnął dna - zwrócił się Aragorn do Meriadoka. - Zawsze trzeba puszczać
przodem przewodnika, jeśli się go, na swoje szczęście, ma.
-
To mi wygląda na wartownię dla strażników pilnujących trzech korytarzy -
powiedział Gimli. - Dziura to pewnie studnia dostarczająca wartownikom wody.
Musiała być ongi nakryta kamienną pokrywą, teraz rozbitą. Trzeba bardzo uważać
w ciemnościach.
Pippina dziwnie ciągnęła ta studnia.
Gdy towarzysze rozkładali koce i przygotowywali legowiska pod ścianami komory
jak najdalej od dziury, on podpełzł na jej skraj i zajrzał. Zimny dech
dobywający się z niewidzialnych głębi owionął mu twarz. Nagle skusiło młodego
hobbita, by chwycić kamień i wrzucić go w studnię. Czekał na odgłos tak długo,
że zdążył usłyszeć kilka uderzeń własnego serca. Potem gdzieś w dole rozległ
się plusk, bardzo odległy, lecz spotęgowany i powtórzony wielokrotnie w pustym
szybie, jakby kamień trafił w wodę na dnie ogromnej jaskini.
-
A to co?! - krzyknął Gandalf. Odetchnął z ulgą, kiedy Pippin przyznał się do
swego postępku. Rozgniewał się jednak bardzo, Pippin dostrzegł płomień w jego
oczach. - Zwariowany Tuk! - fuknął. - To poważna wyprawa, a nie hobbicka
majówka. Na przyszły raz skacz sam! Przynajmniej przestałbyś wreszcie dokuczać
nam swoimi głupstwami. A teraz bądźcie cicho!
Przez
kilka minut nic nie było słychać, potem z głębi studni dobiegło ich uszu
stłumione pukanie: tom - tap, tap - tom. Pukanie urwało się, ale kiedy jego
echo ucichło, powtórzyło się znowu: tap - tom, tom - tap, tap - tap, tom.
Brzmiało to niepokojąco jak sygnały. Po pewnym czasie jednak wszystko umilkło,
tym razem już na dobre.
-
To był stuk młota, głowę daję - rzekł Gimli.
-
Tak - przyznał Gandalf. - I wcale mi się nie podobał. Być może nie miało to nic
wspólnego z głupim wybrykiem Peregrina, prawdopodobnie jednak ten kamień
poruszył coś, co należało w naszym własnym interesie zostawić w spokoju.
Proszę, żeby się żaden z was na nic podobnego więcej nie ważył. Miejmy
nadzieję, że uda nam się trochę przespać bez nowych alarmów. Ty, Pippinie, w
nagrodę pierwszy będziesz pełnił wartę - mruknął owijając się w koc.
Pippin zgnębiony przysiadł pod
drzwiami w głębokich ciemnościach. Ustawicznie jednak odwracał głowę bojąc się,
że z czeluści studni wychynie jakiś nieznany stwór. Korciło go, żeby nakryć
ziejący otwór chociażby kocem, ale nie śmiał ruszyć się i zbliżyć do dziury,
mimo że Gandalf zdawał się pogrążony we śnie. Naprawdę wszakże Gandalf wcale
nie spał, jakkolwiek leżał milczący i nieruchomy. Zatonął w myślach, usiłując
przypomnieć sobie wszystkie szczegóły poprzedniej wędrówki przez Morię i
zastanawiając się trwożnie nad wyborem dalszej drogi; omyłkę mogli przecież
przypłacić klęską. Po godzinie Czarodziej wstał i podszedł do Pippina.
-
Połóż się tam w kącie i prześpij, chłopcze – rzekł łagodnie. - Myślę, że potrzeba ci snu. A ja i tak oka
zmrużyć nie mogę, więc chętnie cię zastąpię na warcie.
-
Wiem, czego mi brakuje – mruknął sadowiąc się przy drzwiach. – Fajki! Nie
powąchałem jej od tamtego ranka przed śnieżycą.
Pippin,
zanim sen skleił mu powieki, zdążył jeszcze zobaczyć ciemną sylwetkę
Czarodzieja skulonego na podłodze i osłaniającego sękatymi dłońmi odrobinę
żaru. Płomyk na mgnienie oświetlił jego spiczasty nos i kłąb dymu.
N |
ie
kto inny też, lecz Gandalf zbudził drużynę ze snu. Czuwał i strażował sam przez
sześć godzin, nie zakłócając towarzyszom odpoczynku.
-
W ciągu tej bezsennej nocy powziąłem decyzję – rzekł. – Nie pociąga mnie
środkowy korytarz, nie pachnie mi także lewy: ciągnie z niego zaduch, który nic
dobrego nie wróży, każdy przewodnik mi to przyzna. Pójdziemy prawym tunelem.
Czas, abyśmy zaczęli wspinać się znów pod górę.
Maszerowali osiem godzin, ledwie na
chwilę zatrzymując się niekiedy dla wytchnienia. Nie spotkali niebezpieczeństw,
nie słyszeli nic i nic nie widzieli prócz nikłego światełka czarodziejskiej
różdżki, migocącego jak robaczek świętojański na czele pochodu. Korytarz, który
obrali, prowadził wciąż pod górę. O ile mogli się zorientować, tunel zataczał
szerokie łuki, a im wyżej się piął, tym był wyższy i szerszy. Nie odbiegały od
niego boczne galerie ani korytarze, podłogę miał równą i gładką, wyboje i
szczeliny nie utrudniały tu marszu. Najwidoczniej trafili na szlak niegdyś wielkiego
znaczenia i szli teraz o wiele szybciej niż na pierwszym etapie.
W ten sposób posunęli się w prostej
linii o jakieś piętnaście mil na wschód, chociaż przewędrowali zakosami z
pewnością więcej. W miarę jak droga się wznosiła, Frodo nabierał po trosze
otuchy, jakkolwiek wciąż jeszcze był przygnębiony i od czasu do czasu słyszał –
albo przynajmniej tak mu się wydawało – ciągnące z dala trop w trop za
maszerującą drużyną ciche człapanie, które na pewno nie było tylko echem.
Marsz trwał długo, póki hobbitom sił
starczyło, wreszcie wszyscy już zaczęli wypatrywać z upragnieniem miejsca na
popas, lecz nagle ściany korytarza rozstąpiły się po obu stronach. Jak gdyby
przeszli pod jakąś bramą i znaleźli się w czarnej, pustej przestrzeni. W plecy
dmuchało im cieplejsze powietrze, w twarze natomiast od ciemności ciągnęło
chłodem. Stanęli i zbili się w gromadę zatrwożeni. Gandalf wszakże był rad.
- Trafnie wybrałem drogę – powiedział. – Wreszcie doszliśmy
do mieszkalnej części podziemia i mam wrażenie, że jesteśmy teraz już dość
blisko wschodnich stoków góry. Ale wspięliśmy się, jeśli się nie mylę, znacznie
ponad Bramę Dimrilla. Sądząc z przewiewu znaleźliśmy się w wielkiej sali.
Zaryzykuje trochę większe światło.
Podniósł
różdżkę, która na chwilę zajaśniała niby błyskawica. Wyolbrzymione cienie
podskoczyły w górę i uciekły, przez mgnienie oka wędrowcy widzieli rozpięte nad
swoimi głowami ogromne sklepienie, wsparte na szeregu potężnych filarów
wyciosanych ze skały. Przed nimi, a także na prawo i na lewo ciągnęła się
wielka, pusta sala. Czarne ściany, gładkie i równe jak szkło, połyskiwały i
lśniły. Zauważyli też trzy inne wejścia, mroczne, sklepione otwory w ścianach:
środkowe – na wschód, dwa boczne na dwie przeciwległe strony. Potem światło
zgasło.
-
Na razie nie ośmielę się na nic więcej – powiedział Gandalf. – Dawniej były tu
wielkie okna w stoku góry, a prócz tego kominy doprowadzające światło z
najwyższych pokładów kopalni. Zdaje się, że to właśnie tutaj, ale na świecie
jest teraz noc i nie upewnimy się, póki dzień nie wstanie. Jeżeli się nie mylę,
zajrzy tu do nas jutro blask poranka. Tymczasem nie ma co wędrować dalej.
Odpocznijmy, jeśli się da. Jak dotąd powiodło nam się nieźle, większą część
drogi przez ciemności mamy już za sobą. Ale jeszcze z nich nie wyszliśmy, czeka
nas długi marsz w dół do bramy otwartej na świat.
Wędrowcy spędzili noc w wielkiej
piwnicznej sali, przytuleni do siebie w kącie, gdzie się schronili przed
chłodnym podmuchem, bo od wschodniego otworu wciąż wiało zimnem. Leżeli,
otoczeni zewsząd pustą, bezbrzeżną ciemnością, przytłoczeni samotnością i
ogromem wydrążonych w skale jaskiń, niezliczonych splątanych korytarzy i
schodów. Z głuchych wieści, jakie do nich kiedykolwiek docierały, hobbici
wytworzyli sobie fantastyczny obraz Morii, lecz wszystko to zbladło wobec
groźnej i wspaniałej rzeczywistości.
-
Musiało tu kiedyś roić się od krasnoludów – rzekł Sam. – A pracował chyba każdy
z nich wytrwalej od borsuka przez pięćset lat, żeby zbudować takie podziemie, i
to w twardej skale! Po co oni to robili? Nie mieszkali chyba w tych ciemnych
norach?
-
To nie nory – odparł Gimli. – To wielkie królestwo i stolica krasnoludów. Za
dawnych czasów nie było też tutaj tak ciemno, wszędzie jarzyło się od świateł i
bogactw; pamięć o tym przechowały po dziś dzień nasze pieśni.
Gimli
wstał i w ciemnościach zaczął śpiewać niskim głosem, który echo odbijało spod
wysokiego sklepienia:
Góry były zielone, a świat jeszcze
młody,
Żadna plama nie ćmiła księżyca urody,
Ni skały, ni strumienie nie miały
imienia,
Kiedy Durin się zbudził, spojrzał i
oniemiał.
Więc najpierw nadał nazwy wzgórzom i
dolinom,
Potem wodę pił z źródeł czystą i
niewinną,
A kiedy się pochylił nad tafli
zwierciadło,
Ujrzał swoje odbicie jak cudne
widziadło
W gwiezdnej, lśniącej koronie jak z
drogich kamieni,
Których blask to srebrzyście - to
złotem się mienił.
Świat był piękny - a góry wysokie i
gładkie
W dawnych dniach nie skalanych
straszliwym upadkiem
Potężnych i wszechmocnych królów
Nargothrondu
I Gondolinu - którzy do zamorskich
lądów
Gdzieś tam dawno odeszli... o,
szczęsna godzina,
I świat ten jakże piękny za czasów
Durina!
Król możny... na rzeźbionym tronie
siedział dumny
W wielkiej sali z kamienia, gdzie
liczne kolumny
Podpierały dach złoty... w krąg
srebrna podłoga,
U drzwi runy, co świadczą, że władza w
tych progach.
Przy ścianach zawieszono lampy
kryształowe,
Których blask spływał miękko na
królewską głowę,
Jak srebro nocnej luny albo złoto
słońca,
Co nie zaćmione chmurą wciąż świeci
bez końca.
W pięknym kraju Durina wciąż stukały
młoty,
Dłuto rzeźbiło w drzewie, pisał rylec
złoty,
Tu kuto srebrne klingi w ognia białym
żarze,
Tam domy budowali weseli murarze,
Tu w skarbcu obok pereł i bladych
opali
Skarbnicy kutych kolczug srebro
pochowali,
Przydając do kompanii błyszczące
buńczucznie
Pancerze i topory, miecze oraz
włócznie.
Nieznużony był - wierzcie - lud Durina
króla,
Dźwięk harf go budził ze snu i do snu
utulał,
Harfiarzom pod wtór wdzięczny śpiewali
minstrele,
A w bramach pobrzmiewały trąb
dźwięczne kapele.
Dzisiaj świat znów szary, a górski
grzbiet goły,
W kuźniach dawno wyziębły po ogniach
popioły...
I dźwięku harf nie słychać, umilkła
dolina
I coraz ciemniej w salach pałacu
Durina...
Cień na króla mogile... cisza w wiatru
szumie,
Co igra bezszelestnie z ciszą w
Khazad-dumie,
Ale w wody zwierciadle mrocznej i
uśpionej
Ciągle jednak się jawią gwiazdy
zatopione -
To korona królewska, która oko łudzi,
Póki się znów król Durin ze snu nie
obudzi.
-
To piękne! - rzekł Sam. - Chciałbym się nauczyć tej pieśni. „W salach pałacu
Durina!” Co prawda, kiedy pomyślę o tych wszystkich lampach, ciemności wydają
mi się jeszcze bardziej ponure. A czy stosy klejnotów i złota wciąż jeszcze są
tutaj?
Gimli
milczał. Zaśpiewał swoją pieśń, nic więcej nie chciał powiedzieć.
-
Stosy klejnotów? - odezwał się Gandalf. - Nie! Orkowie nieraz splądrowali
Morię, nic nie zostało w górnych salach. A po ucieczce krasnoludów nikt się nie
waży szukać w głębi szybów i skarbców u korzeni góry: zatonęły w wodzie albo w
cieniu strachu.
-
Dlaczego więc krasnoludy pragną tu wrócić? - spytał Sam.
-
Bo tu jest mithril - odparł Gandalf. - Bogactwo Morii to nie złoto ani klejnoty
- te zabawki krasnoludów; nie żelazo -
ich sługa. Prawda, mieli również te skarby, zwłaszcza żelazo, lecz nie
potrzebowali ich kopać spod skał. Wszystko, czego zapragnęli, mogli dostać w
drodze wymiany. Bo na całym świecie tylko w Morii znajduje się szczególne,
najszlachetniejsze srebro, zwane w języku elfów mithril. Krasnoludy mają dla
niego własną nazwę, której nikomu nie zdradzają. Ów kruszec był dawniej
dziesięćkroć cenniejszy od złota, a dziś jest bezcenny. Niewiele go bowiem
zostało na powierzchni, a nawet orkowie nie śmią szukać go w głębi. Żyły ciągną
się na północ ku Karadhrasowi w głąb ciemności. Krasnoludy nie chcą o tym
mówić, lecz mithril był zarówno początkiem ich bogactwa, jak przyczyną ich
klęski: dokopywali się do niego zbyt chciwie, sięgnęli za głęboko, rozjątrzyli
wrogą siłę, która ich stąd wygnała: to była zguba Durina. Z tego, co krasnale
dobyli na wierzch, niemal wszystko zrabowali orkowie i złożyli jako haracz
Sauronowi, który jest na mithril bardzo łasy.
Mithril!
Wszystkie plemiona pożądały mithrilu. Można go kuć jak miedź i polerować jak
szkło, a krasnoludy umiały z niego robić metal lekki, a mimo to twardszy od
najhartowniejszej stali. Jest piękny jak zwykłe srebro, a jego piękno nie
śniedzieje ani nie traci nigdy blasku. Elfy były w nim rozmiłowane i używały go
do różnych celów, między innymi z niego robiły ithildin - metal
gwiezdno-księżycowy; widzieliście go na drzwiach Morii. Bilbo miał kolczugę z
łusek mithrilowych, dostał ją od Thorina. Ciekawe, co też się z nią stało?
Pewnie dotychczas stoi pokryta kurzem w muzeum w Michel Delving.
-
Coś ty powiedział? - krzyknął Gimli, nagle odzyskując mowę. - Kolczuga z
mithrilu? Toż to królewski dar!
-
Tak - przynał Gandalf. - Nigdy tego Bilbowi nie mówiłem, ale warta jest tyle,
ile cały Shire z wszystkimi swoimi dostatkami.
Frodo
zmilczał, ale wsunął dłoń pod bluzę i dotknął łusek kolczugi. Oszołomiła go
myśl, że obnosi po świecie ukryty pod ubraniem skarb dorównujący wartości
całego Shire’u. Czy Bilbo to wiedział? Frodo nie miał co do tego wątpliwości.
Królewski zaiste dar. I myśli Froda pomknęły z ciemnych podziemi daleko, do
Rivendell, do Bilba, do Bag End z owych dni, kiedy Bilbo tam jeszcze
gospodarzył. Zatęsknił z głębi serca do tych miejsc i do dawnych czasów, do
strzyżenia trawników i krzątania się koło kwiatów, do epoki, gdy nie wiedział
nic o Morii, mithrilu... i o Pierścieniu.
Zapadła głucha cisza. Wędrowcy jeden
po drugim usypiali. Frodo pełnił wartę. Dreszcz nim wstrząsnął, jak gdyby przez
niewidoczne drzwi z głębokich czeluści owiał go lodowaty dech. Ręce miał zimne,
ale pot mu spływał z czoła. Nasłuchiwał. Na dwie wlokące się bez końca godziny
zmienił się cały w słuch. Nie ułowił jednak żadnego szmeru, nawet owego echa
człapiących kroków, które sobie pewnie uroił.
Czas jego warty dobiegał końca,
kiedy mu się wydało, że z daleka, pod sklepieniem zachodniego wyjścia, błyskają
dwa świecące punkciki, jakby para fosforyzujących źrenic. Frodo się wzdrygnął.
Głowa mu opadła na piersi: „O mało nie usnąłem na warcie – pomyślał. – Coś mi
się już zaczynało śnić”. Wstał, przetarł oczy i już nie usiadł, wpatrując się w
ciemność, póki go nie zluzował Legolas.
Położywszy się usnął zaraz, lecz zdawało
mu się, że poprzednie senne przywidzenie trwa dalej: słyszał szepty, widział
dwa blade świecące punkciki z wolna zbliżające się ku niemu. Ocknął się i
stwierdził, że towarzysze rozmawiają półgłosem i że mętne światło pada mu
prosto w twarz. Z wysoka, sponad sklepienia wschodniego wyjścia, przez świetlik
wycięty w stropie sączył się nikły promień świtu. W drugim końcu sali północne
drzwi także jaśniały mdłym odległym brzaskiem. Frodo usiadł.
-
Dzień dobry! – powiedział Gandalf. – Nareszcie znów dzień! Widzisz, Frodo,
miałem słuszność. Znajdujemy się wysoko po wschodniej stronie Morii. Nim
dzisiejszy dzień przeminie, musimy odszukać Wielką Bramę i ujrzeć przed sobą
Zwierciadlane Jezioro w Dolinie Dimrilla.
Ledwie zjedli śniadanie, Gandalf
postanowił wyruszać.
-
Jesteśmy co prawda zmęczeni, ale odpoczniemy lepiej pod otwartym niebem –
rzekł. – Nie przypuszczam, by któryś z was miał ochotę spędzić jeszcze jedną
noc w Morii.
-
Na pewno nie! – odparł Boromir. – Którym korytarzem pójdziemy? Tym na wschód?
-
Może – powiedział Gandalf. – Ale nie wiem dokładnie, gdzie jesteśmy. Jeżeli nie
mylę się grubo, powinniśmy być powyżej i na północ od Wielkiej Bramy; zapewne
nie będzie łatwo znaleźć najprostszą drogę do niej. Możliwe, że wskazana okaże
się droga wschodnim korytarzem. Nim wszakże coś postanowimy, trzeba się trochę
rozejrzeć. Chodźmy najpierw ku światłu północnego wyjścia. Jeżeli odkryjemy
jakieś okno, ułatwi nam to orientację, lecz obawiam się, że to światło dochodzi
tu przez szyb z góry.
Za przewodem Czarodzieja drużyna
przeszła pod sklepieniem północnego wyjścia. Znaleźli się w szerokim korytarzu.
W miarę jak się nim posuwali, blady pobrzask nabierał coraz większej jasności i
wkrótce przekonali się, że płynie od prawej strony. Były tam drzwi wysokie, płasko
sklepione, a ich kamienne skrzydło jeszcze się trzymało na zawiasach i było
nieco uchylone. Światło, dość mdłe, wydawało się jednak oślepiające wędrowcom,
którzy tak długo brnęli przez zupełne ciemności, toteż przestępując próg
wszyscy zmrużyli oczy.
Spod ich stóp wzniósł się pył, grubo
zalegający podłogę; potykali się o jakieś przedmioty rozrzucone pod drzwiami,
nie mogąc zrazu rozróżnić ich kształtów. Światło padało do wnętrza sali przez
szeroki komin wycięty pod stropem w przeciwległej wschodniej ścianie; komin
biegł ukośnie i w jego wylocie, gdzieś bardzo wysoko, dostrzegli mały kwadracik
błękitnego nieba. Promień światła padał prosto na stół umieszczony pośrodku
izby; był to lity podłużny blok, wzniesiony o dwie stopy nad podłogę, na nim
zaś leżała duża płyta z białego kamienia.
-
To wygląda jak grobowiec - szepnął Frodo i tknięty dziwnym przeczuciem pochylił
się nad stołem, żeby go obejrzeć z bliska.
Gandalf
prędko przysunął się do hobbita. Na płycie głęboko ryte znaki runiczne układały
się w taki napis:
-
To pismo Daerona, używane ongi w Morii - powiedział Gandalf. - W języku
krasnoludów i ludzi napisane jest:
BALIN, SYN FUNDINA,
WŁADCA MORII
-
A więc umarł! - rzekł Frodo. - Tego się właśnie obawiałem.
Gimli
zasłonił twarz kapturem.