V
KOLEJNE WYPRAWY
Był wrzesień. Początek letniej sesji. Czas zjazdu studentów
zaocznych. Zakwaterowałem się w tanim hotelu w pobliżu uczelni.
Rozpakowałem wszystkie rzeczy i zmęczony podróżą udałem siana
spoczynek. Po około pięciu godzinach snu obudziłem się, miałem pełny
pęcherz. Załatwiłem potrzebę i ponownie położyłem się. Była 4:00 nad
ranem. Było więc jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia zajęć, lecz nie
mogłem zasnąć. Denerwowałem się, jak zwykle, przed każdym zjazdem.
Prawdę powiedziawszy, przez całą edukację od przedszkola do
studiów nie opuszczała mnie dość zaawansowana nerwica szkolna.
Rozwolnienie, ból brzucha, zimne ręce, biała twarz przed każdym
sprawdzianem były u mnie normą. Choćbym nie wiem jak był przygotowany,
zawsze się stresowałem. Tak więc i tym razem denerwowałem się i nie
mogłem zasnąć. Zmieniłem pozycję z leżenia na plecach, w której
często zasypiam, na embrionalną, na prawym boku. Pomagała mi znieść
napięcie. Powoli zacząłem się wyciszać i zapadać w sen...
Idę chodnikiem wyłożonym brukową kostką. Mam opuszczoną głowę. Patrzę
pod nogi. Zatrzymuj ę się. Coś przykuło moją uwagę. Przyglądam się
uważnie kostce i dostrzegam na niej dziwny wzór. Coś na kształt
gwiazdy, rombu, pentagramu. Wpatruję się w niego i zauważam, jak na
moich oczach zmienia się. Przechodzi płynnie z jednego kształtu w
drugi. To niemożliwe?! Ja chyba śnię?! Nagle odzyskuję świadomość. O
kurczę! Gdzie ja jestem?! Podnoszę głowę i rozglądam się. Wszędzie, jak
okiem sięgnąć, pełno łudzi. Spacerują luźno w różnych
kierunkach. Niektórzy siedzą, jeszcze inni wykonują dziwaczne
pozycje, coś jedzą i bez przerwy mamroczą sami do siebie. Całość
przypomina wielki pochód wariatów.
– Co to za miejsce?! – Pytam jednego z nich, lecz ten nie
zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Pochłonięty jest wewnętrznym
dialogiem i gestykulacją. Staję więc na samym środku szerokiego
chodnika, macham rękami na wszystkie strony i krzyczę:
– Czy ktoś mnie widzi?! Czy ktoś mnie słyszy?! E tam! Moje
pajacowanie na nikim nie robi wrażenia. O! Jakiś młody idzie w moim
kierunku! Może on mnie zauważy? Ustawiam się dokładnie naprzeciwko
niego, macham rękami jak pajac i wołam:
– Hej stary, która godzina?! Nic innego nie przyszło mi do
głowy tylko to. Przecież nie będę się go pytał o imię albo o pogodę.
Nie schodzę mu z drogi. Jest coraz bliżej. Nie przerywam prób
komunikacji. Jest metr przede mną i nadal mnie nie dostrzega. Wtem...
przenika mnie! Przeszedł przeze mnie! A niech go! Co tu jest grane?!
Idę stąd!
Kieruję się chodnikiem przed siebie i już nawet nie próbuję
nikogo zagadnąć. Chcę się stąd wynieść. To jakiś wybieg dla
lunatyków.
Zbliżam się do niewielkiego wzniesienia. Myślę sobie – po co będę
się wspinał, skoro tu poza ciałem mogę łatać. Ledwo kończę tę myśl i
już zaczynam się unosić. Wyżej... wyżej... i wyżej. Po chwili jestem w
chmurach. Pięknych różowo – niebieskich obłokach. Są
dookoła mnie. Jeszcze wyżej, jeszcze... Co, nie mogę? Dlaczego? Nie
mogę nabrać pułapu? OK. I tak jest zajebiście. Czuję się wolny jak
ptak. Co chwilę zmieniam pozycję. Raz unoszę się na brzuchu, a za
chwilę na plecach. Teraz mam ochotę na prędkość. Chcę lecieć jak
Superman. Wyciągam ramiona do przodu, jak mój idol ze szklanego
ekranu, i pędzę przed siebie niczym odrzutowiec. Pierwszy zakręt...
drugi... trzeci... pikowanie... wznoszenie... spirala w dół...,
a teraz w górę... Po chwili zaczyna mi się nudzić. Fajnie jest,
ale ile można latać? Zobaczę, co na dole... Trochę się pogubiłem z
kierunkami, straciłem orientację. Wcale bym się nie zdziwił, gdybym
wyładował w innym miejscu. Zresztą wcale mnie to nie martwi, nie chcę
wracać do tych lunatyków. Łagodnie zniżam pułap, obłoki
rozstępują się i przed moimi oczami jawi się piękna polana. Ale zaraz,
przecież nie mam spadochronu! Za chwilę rozbiję się o ziemię! Co ja
wygaduję?! Przecież nie mam fizycznego ciała, tu mi nic nie grozi!
Mówię tak, lecz mimo to, trochę się boję kontaktu z twardym
gruntem... Hop! Jestem napalanie. Żadnego wstrząsu, po prostu delikatne
lądowanie. Ale gdzie j a właściwie jestem? W oddali dostrzegam drogę.
Nie będę szedł pieszo, szkoda czasu, przemieszczę się lotem. Czasu? No
właśnie, zupełnie zapomniałem, że tyle czasu jestem poza c.f. i nie
słyszę sygnału od WW o powrocie... Ale super! Ale fajnie! Jaki wolny!
Odrywam nogi od ziemi i płynę w stronę drogi. Po chwili jestem na
miejscu. Szybko pokonałem ten dystans jakoś tak skokowo, jakbym się
przełączył.
W oddali dostrzegam jadącego w moim kierunku rowerzystę. Nie czekając,
aż zbliży się do mnie, płynę mu na spotkanie. A jeżeli go wystraszę
tym, że latam? Nie chciałbym żeby sobie pomyślał, że jestem duchem, by
wziął mnie za upiora. Lepiej przykucnę w rowie i go poobserwuję. Jest
tuż przede mną. To młody mężczyzna, w wieku około dwudziestu,
trzydziestu lat. Jego pojazd jest dziwaczny. Przypomina rower, ale na
trzech kołach. Jednocześnie nie jest to trójkołowiec. Wehikuł
jest jednośładem. Pierwsze koło ma skrętne, a pozostałe dwa napędowe.
Praca mięśni nóg młodzieńca napędza mechanizm korbowy
przypominający pedały, znajdujący się między kołami jezdnymi. Zamiast
łańcucha są pasy klinowe. Biegną one do elips umiejscowionych osiowo na
kołach jezdnych. Pośrodku, nad nimi, zamocowane jest siedzisko
cyklisty. Poruszając nogami, młodzieniec napędza jednocześnie oba koła,
kieruje zaś przednim. Koła jezdne zbudowane są z materiału
przypominającego drewno. Na obrzeżach przytwierdzone mają cienką oponę
z czegoś, co przypomina korek. Cały pojazd sunie z niewielką
prędkością. Wypływam z rowu i jeszcze przez pewien czas lecę za
cyklistą schowany za ostatnim kołem, około trzydzieści
centymetrów nad drogą. Droga przypomina jasnobrązowy asfalt. Po
chwili opuszczam mojego nowego kolegę i wzbijam się wysoko w
górę, po czym zawisam w powietrzu i zastanawiam się, co by tu
porobić, co zbadać. Taka okazja nie zdarza się często. Rzadko mogę być
tak długo poza ciałem.
Daleko przed sobą zauważam jadący pod górę pojazd. Przypomina
samochód. Lecę czym prędzej w jego stronę. Już jestem w jego
pobliżu. W środku siedzi dwoje ludzi. Mężczyzna i kobieta. Przynajmniej
tak mi się zdaje, gdyż widzę ich przez malutkie szyby pojazdu. Auto
przypomina naszego garbusa. Jednak jest od niego 3-4 razy większe.
Porusza się na czterech potężnych, czarnych, pozbawionych bieżnika
kołach. Są podobne do kombajnowych dętek. Dzięki nim pojazd miękko
pokonuje wyboje, kołysząc się z gracją. Jest szaro-granatowego,
matowego koloru. Małe okienka w kabinie przypominają wizjery w wozach
opancerzonych. Posiada dziwną rejestrację. Składa się z szeregu
znaków umiejscowionych kolejno na białych i czarnych polach.
Białe znaki na czarnych, a czarne na białych. Jest ich w sumie około
sześciu...
Nagle czuję sygnał od WW. Muszą wracać, mój czas dobiega końca.
Po chwili jestem w c.f. Wszystko doskonale pamiętam, od początku do
samego końca. Biorę dyktafon i nagrywam. W czasie jak to robię,
zapominam o całym bożym świecie, o studiach, sprawdzianie i całej tej
edukacji, o tym, że jestem daleko od domu... Wszystko wydaje mi się
takie iluzoryczne i nieistotne w porównaniu z tym, czego przed
chwilą doświadczyłem. W spokoju jem śniadanie, nigdzie mi sienie
spieszy, niczym się nie denerwuję. Pełen dystans i luz. Co za
harmonia... cisza w głowie...
Siedząc na wykładach, długo zastanawiałem się nad tym, czego
doświadczyłem tego poranka. Co to byli za ludzie ci lunatycy? A ten
cyklista na jednośladowym trójkołowcu, garbus – gigant?
Nie znałem odpowiedzi. Lepszy pożytek byłby z wykładu o wychodzeniu z
ciała, niż z tej nudnej filozofii czy socjologii. Ależ to dziwne
uczucie nie znać odpowiedzi na tyle pytań. Po prostu coś gryzie mnie w
środku. Przecież tu, w Fizycznym Świecie, od nikogo się tego nie dowiem.
Wiele razy miałem ochotę rzucić studia, ale byłem na trzecim roku, za
półmetkiem, więc było mi trochę szkoda. Jakoś dotrwam. I tak
wybrałem taką dziedzinę, która najbardziej mi odpowiada. Nie
wyobrażam sobie siebie na innych studiach niż na AWF-ie. I tu jest
trochę wkuwania, ale przeważają zajęcia ruchowe. Człowiek może się
wyszaleć. Nauczyć się żeglować, jeździć na nartach, grać w różne
gry.
Rozglądam się po zatłoczonej auli. Żeby ci wszyscy ludzie wiedzieli, że
można wyjść z ciała, polatać sobie, nawiązać kontakt z Niefizycznymi
Przyjaciółmi i otrzymać od Nich MIŁOŚĆ, choć na chwilę uwolnić
się z tego szamba, jakim jest ten Świat. Żeby mogli tego doświadczyć...
Jakby to ich zmieniło... A ten profesor filozofii zakochany w
Sokratesie. Ciekawe czy miałby jeszcze motywację studiować mądre
księgi. Oj, chyba nie! Przypuszczam, że żaden ze zgromadzonych ludzi
nie miałby ochoty już tu siedzieć. Jak jeden mąż, wszyscy byśmy stąd
wyszli i kłapnęli drzwiami. A może wstać, wziąć mikrofon od profesora,
przeprosić, że zabiorę cennych pięć minut nauk o Sokratesie i
opowiedzieć wszystkim o tym, czego doświadczam. To dopiero by było!
Opuściłbym salę w kaftanie bezpieczeństwa, a w najlepszym razie
wygwizdaliby mnie. Lepiej siedzieć cicho, a niech tam śpią. Co będę ich
budził? Zresztą sam muszę się do końca obudzić, żeby komuś pomagać.
Muszę się dowiedzieć jak najwięcej o tym Drugim Świecie. Zebrać jak
najwięcej doświadczeń.
Z dnia na dzień ogarniała mnie niesamowita pasja. Niekiedy graniczyła z
obsesją. Wychodziłem z ciała tak często i na tak długo, jak tylko
mogłem. Nie zwracałem uwagi czy to dzień czy też środek nocy. Jak tylko
czułem, że mogą, że się uda, kładłem się i startowałem. Jednak
większość prób kończyła się sukcesem nocą lub nad ranem. W dzień
trudno było mi się do-stroić. Miałem zbyt pobudzone ciało i rozproszony
umysł. Po pewnym czasie wypracowałem sobie kilka niezawodnych metod.
Nic były to sztywne schematy. Modyfikowałem je nieustannie, dodając coś
lub ujmując. Zauważyłem również, że podstawowym czynnikiem
potrzebnym do dostrojenia się jest silne pragnienie. Bez niego ani
rusz. Przydatna jest odwaga, umiejętność koncentracji z jednoczesnym
rozluźnianiem ciała. Dokładnie. Można by to było zamknąć w tych kilku
słowach.
Najczęściej po opuszczeniu ciała znajdowałem się w swoim mieszkaniu na
osiedlu. Niekiedy lądowałem u swoich rodziców. A parę razy w
domu babci. Dlaczego dostrajałem się do lokum rodziców i babci?
Wychodziło to zupełnie automatycznie. Wcale o tym nic myślałem. Nie
zamierzałem się tam znaleźć, a jednak lądowałem. Najbardziej
zastanawiające było to, że odzyskiwałem świadomość w mieszkaniach, w
których lubiłem przebywać lub spać. Były to kojarzące się z
poczuciem bezpieczeństwa miejsca. W mieszkaniu rodziców było
wiele takich miejsc, ale u babci tylko jedno – północny
pokój, a ściślej pewna j ego część, tuż obok szafy ustawionej na
zachodniej ścianie.
Pragnę w tym miejscu oświadczyć, że słowo “dziwne" wykreślam ze
swojego słownika opisującego doświadczenia poza ciałem. W POZA wszystko
wydaje się “dziwne" i niezrozumiałe. Tak więc od tej pory daję
sobie spokój z tym słowem.
Niekiedy odzyskiwałem świadomość u babci, leżąc obok szafy,
której w Rzeczywistości Fizycznej nic było. No, pasowałoby tu to
słowo... Próbowałem dociec, dlaczego tak się dzieje. Odzieją
ląduję po wyjściu z ciała? Pytanie wciąż pozostawało bez odpowiedzi.
Dopiero pewna informacja, którą usłyszałem zaczęła mi rozjaśniać
w głowie.
Cała rodzina zebrała się u babci na wsi. Siedzieliśmy za stołem i dyskutowaliśmy o starych czasach.
– Pamiętasz Marysiu? – Pyta babcia mamę. – Jak mieszkaliście u mnie z Romkiem, tuż po urodzeniu Darka?
– A jakże mogłabym zapomnieć. Skleroza jeszcze mi nie dopisuje.
– Odpowiedziała żartobliwie mama. – Przecież mieszkaliśmy u
ciebie prawie rok czasu.
– Zaraz, zaraz... To ja tu kiedyś mieszkałem? – Wtrąciłem.
– A tak, jak jeszcze cycka ssałeś. Oj, ty długo ssałeś. A jaki był z ciebie pieszczoch. – Śmiali się.
– Babciu, a gdzie spałem? Gdzie stało moje łóżeczko? – Powoli zaczynałem rozumieć...
– A tu, przy szafie w rogu. Byłem zszokowany.
– Tak myślałem. – Wymknęło mi się i szybko ugryzłem
się w język. – Wszyscy spojrzeli na mnie badawczym wzrokiem.
To wyjaśniało, dlaczego odzyskiwałem świadomość w tym miejscu. Było
zapisane w moim Banku Pamięci, gdzieś w podświadomości. Miejsce
kojarzące się z poczuciem bezpieczeństwa, ciepłem rodziców.
Wiele to wyjaśniało.
Niekiedy po wyjściu z ciała działy się rzeczy, których nie
potrafiłem wyjaśnić. Na przykład obszar, w którym lądowałem,
miał znaczną, grawitację. Zdarzało się, że ściany były tak twarde, że
nie potrafiłem przez nie przeniknąć. Mało tego, kiedyś próbując
wyskoczyć przez zamknięte okno, odbiłem się od niego i wylądowałem z
hukiem na podłodze. Twardej, rzeczywistej posadzce. Nie odczuwałem
bólu. Przypominało to raczej szok, wstrząs, uderzenie, ale nic
poza tym.
Pewnego wyjścia chciałem sobie polatać...
Wziąłem potężny rozbieg, mocno odbiłem się od podłogi, dając nura do
przodu, zamierzałem pokonać zamknięte okno. Tłukąc szyby, wylądowałem z
wielkim rumorem w krzakach pod blokiem. W pierwszej chwili pomyślałem,
że się zabiłem. Było to tak rzeczywiste. W końcu się doigrałem. Pomylił
mi się Świat Fizyczny z Niefizycznym i oto leżę martwy. Jednak po
chwili dostrzegłem, że nic mnie nie boli, owszem byłem trochę
otumaniony, ale szybko mi przeszło. Udałem się więc z powrotem do
swojego mieszkania na trzecim piętrze, ale nie idąc, ani lecąc, lecz za
pomocą specyficznego przełączenia--przeskoku i ponownie
próbowałem swych sił w nauce latania. Tym razem nie skakałem
przez zamknięte okna. Normalnie ciągnąc za klamkę, otworzyłem balkon i
stanąłem na balustradzie. A co jeżeli to Rzeczywistość Fizyczna i się
zabiję? Pojawiło się zwątpienie. Zaczynają mi drżeć nogi ze strachu.
Szybko opanowuję lęk i mocno się odbijam... Po chwili leżę na dole...
Powrót na górę za pomocą przełączenia, wejście na
balustradę, wyskok, lądowanie... i tak w kółko, bez końca...
Bardzo często w początkowych etapach nauki dostrajania się nie mogłem,
będąc w POZA, odróżnić NŚ od Fizycznego Świata (FŚ). Nie
odwrotnie! Będąc w FŚ nic miałem najmniejszej wątpliwości, że się w nim
znajduję!
Chciałbym w tym miejscu dodać bardzo ważną rzecz, która po
pewnym czasie ułatwiła mi odzyskiwanie świadomości po Drugiej Stronie.
Wykonywałem pewien zabieg. Nazwałem go Upewnianie się. Wyglądało to
mniej więcej tak, że będąc w FŚ, często sprawdzałem, czy to nie jest
NŚ. Jak już powiedziałem, wiedziałem doskonale o tym gdzie się
znajduję, że to Rzeczywistość Fizyczna. Jednak chodziło o specyficzną
grę umysłu. Wprawienie go w zakłopotanie. Niech sprawdza, niech myśli,
waha się, upewnia, bacznie obserwuje. Zabieg ten dawał całkiem niezłe
wyniki. Budziłem się w POZA w momencie wykonywania właśnie takiej
czynności umysłowej. Rozglądałem się dookoła, próbowałem włożyć
rękę w ścianą, upewniałem się, czy wszystko jest na swoim miejscu,
szukałem surrealistycznych szczegółów i oto odzyskiwałem
pełną świadomość po Drugiej Stronie.
Pewnego razu wpadłem na pomysł, by w POZA przećwiczyć salto do tyłu. W
Świecie Fizycznym bałem się wykonywać to ćwiczenie. Miałem silne opory,
ale po Drugiej Stronie wiedziałem, że nic mi nie grozi. Tu jestem
nieśmiertelny i niezniszczalny. Nie groziło mi skręcenie karku,
potłuczenie się. Tak więc postanowiłem, że następnym razem, jak tylko
wyjdę, przećwiczę salto w tył.
Po przejściu przez Kurtynę znalazłem się u siebie w sypialni. Było tu
mało miejsca, więc udałem się do dużego pokoju. Był pusty, a cała
podłoga wyłożona grubym materacem. Co jest grane? Gdzie się podziały
meble, TV, sprzęt Hi-Fi, stół...? Niczego nie ma, nawet
kwiatków na parapecie! Oj, dobra, nie będę się zastanawiał.
Dałem krok na materac. Mięciutki, pulchny, pokryty bordowym skajem. Mam
bose stopy, chyba trochę spocone, bo delikatnie przyklejają się do
niego. Stanąłem na środku, lekko się odbiłem i zacząłem się przekręcać
do tyłu. Jest! Udało się! Zrobiłem salto! Jeszcze raz! A teraz
spróbuję inaczej! Odbiłem się, zawisłem w powietrzu, po czym
powoli, niczym na zwolnionym filmie, zacząłem ruch. Fragment po
fragmencie, klatka po klatce. Aha! Już wiem! Najpierw trzeba mocno
odchylić głowę do tyłu, jakby chciało się zerknąć za siebie, następnie
zwinąć się w kłębek, by zwiększyć prędkość kątową i po chwili będzie
się już przekręconym. Ależ to proste...
Po powrocie nie opuszczała mnie przemożna chęć spróbowania
ćwiczenia w fizycznych warunkach. Chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście
umiem zrobić salto w tył. Czy ćwicząc w POZA, można cokolwiek wnieść do
FŚ. Bałem się jednak wykonywać ćwiczenie bez zabezpieczenia. Nie
dysponowałem grubym materacem. Musiałem poczekać do kolejnego zjazdu na
AWF-ie. Kiedy się już tam znalazłem, po krótkiej rozgrzewce
wszedłem na mięsisty materac, mocno się odbiłem i... zrobiłem salto w
tył. Udało się! Podobnie było z innymi ćwiczeniami: wymykiem, gwiazdą,
akrobacjami na poręczach, ćwiczyłem nawet hołubce. Ciekaw jestem czy
Adam Małysz skakałby jeszcze dalej, gdyby opuszczał ciało i trenował
technikę skoku w POZA?
Po pewnym czasie nieźle zadomowiłem się w Świecie, którego nie
tak dawno się bałem. POZA stało się moim Drugim Domem. Ba, jeszcze
lepiej, bardzo atrakcyjnym Miejscem, do którego udawałem się jak
najczęściej, by czerpać radość z samego pobytu w Nim. Miejscem
stanowiącym odskocznią od ciężkiej pracy, jaką jest życie fizyczne.
Co takiego jeszcze robiłem podczas tych pięknych chwil urlopowania? A
co może robić jurny facet obdarzony apetytem na seks! O tym
później. Często lubiłem włączyć sobie muzykę. Wybierałem coś z
płyt, uruchamiałem wieżę, zupełnie jak w FŚ, i słuchałem... Były to
najcudowniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek udało mi się usłyszeć. Mało
tego, ja ich nie słuchałem tylko uszami, ale całym sobą, wnętrzem,
stawałem się po części muzyką. Wypełniała mnie i była dookoła.
Wibrowałem jej rytmem. A cóż to były za utwory! Najczęściej
nałożone na siebie, różne kawałki popu, rocka, no i mojego
ulubionego psychodeliku – Pink Floyd. Utwory tworzyły jeden
wielki miks. Połączone były ze sobą w cudowną harmonię. Stawałem po
środku pokoju i tańczyłem indiański taniec szamanów. Nic mam
pojęcia skąd go znam. Wpadałem w przecudowny trans. Wirowałem niczym
derwisz...
Człowiek jest taką istotą, że choćby nie wiem, jak cudowne chwile
przeżywał, to i tak po pewnym czasie mu się znudzą. Pragnie zmiany, to
go odświeża. To samo dotyczy mnie. Gdy sprzykrzyła mi się muzyka i
taniec, udawałem się do kuchni by... coś przekąsić. Tak! Doskonale
wiedziałem, że nie mam fizycznego ciała i nie potrzebuję go karmić, ale
pragnąłem rozkoszy dla podniebienia. Otwierałem lodówkę i
wyciągałem, co popadnie. Dodam, że na początku bałem się konsumpcji. W
głowic świtały mi różne nieuzasadnione obawy, że na przykład mi
zaszkodzi, stanie się coś bliżej nieokreślonego, gdy zjem. Teraz wydaje
mi się to śmieszne, ale wówczas nie było. Bałem się, że jak
połknę, to pokarm przeleci przeze mnie, wypadnie dołem, i zabrudzę
posadzkę. Ależ miałem poronione pomysły! Tak więc po pewnym czasie
śmiało sięgałem do chlebaka, lodówki i wyjadałem co popadnie. Na
początku nie czułem wyraźnie smaku. Gdy czegoś próbowałem,
przypominało to lekko posłodzony styropian. Po pewnym czasie zmysł
smaku wyostrzył się, szczypiorek był kwaśny, sól słona, a
marchewka bardzo słodka.
Przyznam się do pewnej rzeczy. Otóż, niekiedy po wyjściu
otwierałem barek i serwowałem sobie drinka. Mało tego, ja wyraźnie
czułem odurzenie. Nic było to jednak zwykłe odurzenie alkoholowe, to
był niezły haj. Mimo, że byłem wstawiony, miałem pełną kontrolę tego,
co się dookoła działo. Mogłem w każdej chwili przerwać haj lub też na
powrót wrócić do niego i wzmocnić go. Nadmienię, że żaden
ze skosztowanych przeze mnie w przeszłości narkotyków, nie
wywoływał takiego haju jak zwykły drink w POZA.
Myślcie sobie, co chcecie, ale dla mnie miejsce, do którego
trafiam po wyjściu z ciała, to istny Raj. Seks, narkotyki i
rock'n'roll. A oprócz tego podniebne akrobacje, no i oczywiście
niesamowicie WIELKA MIŁOŚĆ płynąca od moich Niefizycznych
Przyjaciół. W pełni akceptowali wszystko, co robiłem. Ba, Oni mi
w tym pomagali! Pełna WOLNOŚĆ...!
Niekiedy po opuszczeniu ciała, gdy w mieszkaniu było ciemno, bo na
przykład dostrojenie wypadło w nocy, zauważyłem, że z okolic klatki
piersiowej emitują Białe Światło. Wówczas Światło to rozpraszało
ciemność i mogłem dobrze widzieć, co jest dookoła. Często też w takich
sytuacjach miałem dodatkową Latarką nad głową. Przypominało to
chodzenie w górniczym hełmie, w którym na stałe
zainstalowany jest mały reflektor. Macałem się po klatce i głowie, ale
nie wyczuwałem nic pod raka. Nie wiedziałem, co takiego jest
Źródłem Światła. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że to ja
sam emitują Białe Światło. Pierwsze, co mi przyszło na myśl:
– O kurczą, co to ja świętym jestem, czy co? Żadnym świętym nie
byłem i nadal nie jestem. Przynajmniej nie w potocznym tego słowa
znaczeniu. Dawno przestałem się modlić i chodzić do kościoła, wierzyć w
Chrystusa i całe te nauki o zbawieniu i zmartwychwstaniu... Razem z
moim Jezusem umarł też szatan. Przykro mi, że o tym mówią i być
może ranią czyjeś uczucia religijne, ale bóg mojego dzieciństwa
odszedł i już nigdy nie wróci. Doskonale wiedziałem – nie
wierzyłem, że taki bóg nie istnieje. Na początku moich doznań
wielokrotnie szukałem Jezusa, wołałem go, by do mnie przyszedł. Gdy
nikt się nie zjawiał, myślałem, że po prostu nie jestem, jak to
kościół nazywa, godny łaski. Wówczas pomyślałem, że skoro
do mnie nie przyszedł, to niech się zjawi jego antagonista –
szatan. W desperacji, po wyjściu, stawałem w lekkim rozkroku na środku
pokoju, unosiłem ramiona w górą i wołałem: – Przyjdź do
mnie szatanie! No przyjdź skoro jesteś! – Powtarzałem
wielokrotnie, po czym dodawałem: – Niezły z ciebie tchórz,
skoro człowieka się boisz! Dupek jesteś! Nie ma cię! Nie istniejesz!
Zabieg ten powtarzałem wielokrotnie, podobnie jak z przywoływaniem
Jezusa. Oczywiście wołając tego ostatniego, używałem innych słów
i gestów – byłem pełen miłosierdzia, pokory, ufności. Ale
i on się nic zjawiał. Po pewnym czasie dałem sobie z dwojgiem
spokój. Było dla mnie jasne, że tu, poza ciałem, w NŚ ich nie
ma. Nie ukrywam, że czułem żal i rozgoryczenie. Ciężko mi było się z
tym pogodzić. Coś we mnie umierało. Fałszywe przekonania o Bogu. Miałem
ochotą puścić z dymem parę kościołów. Czułem nienawiść i złość,
że mnie oszukiwano, wykorzystywano, manipulowano mną przez tyle lat.
Lecz szybko ostygłem i zrozumiałem, że ci ludzie nie są niczemu winni.
Żyją w swoim iluzorycznym świecie przekazanym przez starsze pokolenia.
Te z kolei otrzymały go od innych praprzodków, a ci... Czyli sam
Bóg stworzył te wszystkie religie! Ale po co?! Więcej złego
przyniosły niż pożytku! Krucjaty, palenie na stosie, niszczenie –
nawracanie – innych kultur. Ileż było wojen na tle religijnym?!
Konfiskadorzy w Południowej Ameryce, Krzyżacy w Europie, islamskie
święte wojny... A dzisiaj Jugosławia, protestanci i katolicy w Wielkiej
Brytanii, Żydzi i Arabowie w Izraelu i Palestynie. No i ten czubek
Osama bin Laden. Czy ortodoksyjni muzułmanie prowadziliby swoje święte
wojny, gdyby wiedzieli, że Allach jest wytworem ich umysłów, że
nie istnieje? A do krainy kobiet, którym wiecznie odrasta błona
dziewicza może trafić każdy po wyjściu z ciała i napalić się opium do
woli. Ale jak dotrzeć do tych wszystkich ludzi, skoro ich umysły są
wyprane i zamknięte na wszelką Zmianę? Trzymają się kurczowo swoich
fałszywych przekonań. Nie sposób zdjąć im klapek z oczu.
By znaleźć Drogę pro wadzącą do Boga... Domu... Należy wyrzucić
iluzoryczne pojęcia o Niej! Trzeba z wielkim hukiem wywalić z siebie
wszystko, o czym do tej pory myślałeś, że jest Bogiem! Oczyścić umysł z
fałszywych przekonań o Nim! Prościej? Wyrzuć boga, by znaleźć BOGA!
Znajdziesz GO poprzez autopsję, własne doświadczanie.
Babcia była osobą bardzo religijną. Miała ponad 80 lat. Z roku na rok
traciła wzrok. Chorowała na jaskrę. Nie poszła na operację, choć tak
bardzo ją prosiliśmy. Pewnego dnia przewróciła się na schodach i
złamała rękę w nadgarstku. Nie chciała, by ją zbadał lekarz.
Mówiła, że ręka sama się zrośnie. Strasznie cierpiała, nie mogła
nic robić chorym ramieniem. Po dłuższym czasie uszkodzony przegub źle
się zrósł, pozostawiając zwyrodnienie, które nadal ją
pobolewało.
Kiedy zachorowała na półpasiec, rok czasu ciało piekło ją i
swędziało, nim zmusiliśmy ją do brania leków. Zachorowała na
zapalenie płuc. Kiedy umierała, zapytałem ją, dlaczego nigdy nie
chciała sobie pomóc. – Wnuczku. – Odpowiedziała.
– Ja naśladuję mojego Pana. Pomagam Chrystusowi nieść krzyż...
Babcia bardzo bała się piekła...
Śmierć
Spacerowałem po cmentarzu
Wzrok mój przykuł niecodzienny widok
Różowy grób
Cały w niebieskie słonie
Podszedłem bliżej
Na tablicy upamiętniającej
Zamiast imienia nazwiska
Epitafium
Śmierć nie istnieje
Doświadczyłem jej tysiące razy
Będąc jeszcze w ciele
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL