„Pod Rozbrykanym Kucykiem”

 

 

B

ree było największym miasteczkiem kraju tej samej nazwy, małego kraiku leżącego tu niby wyspa pośród bezludnej okolicy. Prócz Bree istniały tu trzy inne osiedla: Staddle na przeciwnym stoku wzgórza, Combe w głębokiej dolinie, wysunięte trochę dalej na wschód, i Archet na skraju Zalesia. Wzgórze i osiedla otaczał pierścień pól uprawnych i zagospodarowanych lasów, zaledwie na parę mil szeroki.

            Ludzie tutejsi, ciemnowłosi, tędzy, trochę krępej budowy, usposobienia mieli pogodne i niezależne; nikomu nie podlegali, lecz przyjaźnili się i znali z hobbitami, krasnoludami i elfami oraz innymi mieszkańcami okolicy bliżej, niż to na ogół było (i jest) w ludzkim zwyczaju. Twierdzili, że są pierwotnymi mieszkańcami tego kraju i potomkami pierwszych ludzi, którzy zawędrowali na zachód śródziemnych terenów. Niewielu z nich przetrwało burze Dawnych Dni, lecz kiedy królowie powrócili znów zza Wielkich Mórz, zastali ludzi w Bree; a nawet o wiele później, gdy pamięć o starych królach przeminęła, lud ten żył jeszcze na tym samym miejscu. W owych czasach żadne inne ludzkie plemię nie obrało sobie siedziby tak daleko wysuniętej na zachód ani też nie zamieszkało bliżej niż o sto staj od Shire’u. Lecz na dzikich obszarach poza Bree spotykało się tajemniczych wędrowców. Mieszkańcy Bree nazywali ich Strażnikami i nic nie wiedzieli o ich pochodzeniu. Byli od ludzi z Bree roślejsi i bardziej smagli, podobno obdarzeni niezwykłą siłą wzroku i słuchu i znali mowę zwierząt i ptaków. Wędrowali swobodnie na południe i na wschód aż pod Góry Mgliste, lecz niewielu ich było i rzadko się pokazywali. Jeżeli się zjawiali, przynosili wieści z daleka i opowiadali dziwne, zapomniane historie, których słuchano chciwie; mimo to mieszkańcy Bree nie zaprzyjaźnili się ze Strażnikami.

                        Żyło też w Bree wiele rodzin hobbitów, którzy utrzymywali, że oni właśnie są najstarszym ośrodkiem hobbickim w świecie, założonym przed wiekami, zanim jeszcze plemię to przekroczyło Brandywinę i skolonizowało Shire. Najwięcej hobbitów skupiło się w Staddle, lecz nie brakowało ich i w samym Bree, zwłaszcza na wyższych stokach wzgórza, ponad domami ludzkimi. Dużych i Małych Ludzi - jak się wzajemnie nazywali - łączyły przyjazne stosunki, każde plemię pilnowało własnych spraw i załatwiało je wedle własnego obyczaju, lecz oba uważały się za równouprawnionych i rdzennych obywateli kraju. W żadnym innym kraju świata nie istniał tak niezwykły (a przy tym doskonały) układ. Mieszkańcy Bree - więksi czy mniejsi - niewiele podróżowali; interesy ich ograniczały się właściwie do czterech osiedli. Od czasu do czasu któryś z tutejszych hobbitów zapuszczał się aż do Bucklandu albo do Wschodniej Ćwiartki. Ale hobbici z Shire'u tymi czasy bardzo rzadko odwiedzali nawzajem ich kraik, chociaż był on ledwie o dzień jazdy oddalony od mostu na Brandywinie. Niekiedy jakiś Bucklandczyk albo żądny przygód Tuk zatrzymywał się na noc lub dwie w tutejszej gospodzie, lecz i te wycieczki zdarzały się ostatni coraz rzadziej. Hobbici z Shire'u nazywali swoich pobratymców żyjących w Bree i wszystkich ościennych krajach - Obcymi; mało się nimi interesowali, uważając ich za tępych prostaków. Na zachodzie żyło wówczas zapewne w rozproszeniu więcej tych "obcych" hobbitów, niż przypuszczali obywatele Shire'u. Byli między nimi oczywiście włóczędzy, gotowi wykopać byle jaką norkę w jakimkolwiek pagórku i mieszkać w niej dopóty, póki im się nie sprzykrzyła. Ale w Bree - jeśli już nie gdzie indziej - żyli hobbici stateczni i zamożni, wcale nie gorzej okrzesani niż ich przeciętni dalecy krewniacy z Shire'u. Nie wygasła też tutaj pamięć czasów, kiedy między dwoma krajami ruch był bardzo ożywiony. Bądź co bądź w żyłach Brandybucków niewątpliwie płynęła krew plemienia z Bree.

 

 

            Miasteczko Bree liczyło około setki kamiennych domów Ludzi, skupionych przeważnie nad gościńcem, uczepionych stoku wzgórza i zwróconych oknami ku zachodowi. Od tej strony biegł łukiem, niemal zamkniętym kołem, głęboki rów, zaczynający się na zboczu i na zbocze powracający, a na wewnętrznym jego brzegu rósł żywopłot. Gościniec biegł nad rowem po grobli, lecz docierając do żywopłotu trafiał na ogromną zamkniętą bramę. Druga taka brama zagradzała wylot gościńca z miasteczka. Obie bramy zamykano z zapadnięciem nocy, lecz w małych domkach tuż za nimi czuwali odźwierni.

            Dalej, w miejscu gdzie gościniec okrążając wzgórze skręcał w prawo, stała obszerna gospoda. Zbudowano ją ongi, kiedy ruch był znacznie bardziej ożywiony. Bree znajdowało się bowiem na skrzyżowaniu starych szlaków; po zachodniej stronie wioski opodal fosy przecinała Wschodni Gościniec druga droga, ongi bardzo uczęszczana przez ludzi i wszelkie inne plemiona. We Wschodniej Ćwiartce zachowało się porzekadło: "Dziwne jak nowiny z Bree", pochodzące z owych czasów, kiedy w gospodzie można było posłyszeć wieści z północy, z południa i wschodu, a hobbici z Shire'u często zaglądali tutaj, by się czegoś dowiedzieć. Od dawna wszakże kraje północne opustoszały, a gościniec z północy, nie używany, zarósł trawą tak, że go w Bree nazwano Zieloną Ścieżką.

            Gospoda jednak stała tu nadal, a jej właściciel był ważną osobistością. W jego domu spotykali się wszyscy próżniacy, gaduły, wścibscy spośród małych i dużych mieszkańców czterech osiedli; tutaj też zatrzymywali się Strażnicy oraz inni wędrowcy czy podróżni (przeważnie krasnoludy), którzy się jeszcze kręcili po Wschodnim Gościńcu między górami a krajem hobbitów.

 

C

iemno już było i białe gwiazdy świeciły, gdy Frodo ze swoją kompanią dojechał wreszcie do rozdroża Zielonej Ścieżki i zbliżył się do miasteczka. Stanęli pod Zachodnią Bramą i zastali ją zamkniętą, ale na progu swego domku za bramą siedział odźwierny. Zerwał się na ich widok i wznosząc do góry latarnię, ze zdumieniem spojrzał poprzez bramę na przybyszy.

- Czego chcecie i skąd jesteście? - spytał szorstko.

- Chcemy się dostać do gospody - odpowiedział Frodo. - Podróżujemy na wschód i nie możemy nocą jechać dalej.

- Hobbici! Czterech hobbitów! A na dobitkę, hobbici z Shire'u, sądząc z wymowy! - rzekł odźwierny z cicha, jakby do siebie. Przez chwilę przyglądał im się ponuro, potem niespiesznie otworzył wrota i pozwolił im wjechać. - Rzadko teraz widujemy nocą na gościńcu obywateli z Shire'u - powiedział, kiedy zatrzymali się pod drzwiami jego domku. - Wybaczcie, ale bardzo jestem ciekawy, po co dalej wybieracie się na wschód od Bree. Czy wolno zapytać o nazwiska?

- Po co jedziemy i jak się nazywamy, to już nasza sprawa. Nie pora i nie miejsce na gawędy - odparł Frodo, któremu nie podobała się mina i ton odźwiernego.

- Pewnie, że to wasza sprawa - rzekł tamten - ale moja sprawa wypytywać gości, którzy przyjeżdżają po nocy.

- Jesteśmy hobbici z Bucklandu, podróżujemy, bo tak nam się podoba, i chcemy przenocować w tej gospodzie - wtrącił się Merry. - Nazywam się Brandybuck. Czy to ci wystarczy? Mieszkańcy Bree słynęli dawniej z grzeczności dla podróżnych, tak przynajmniej słyszałem.

- Dobrze, już dobrze - odparł odźwierny. - Nie chciałem was obrazić. Ale zapewne przekonacie się, że nie tylko Harry spod bramy lubi zadawać pytania. Kręcą się tu dziwne osoby. Jeżeli zajedziecie "Pod Rozbrykanego Kucyka", nie będziecie tam jedynymi gośćmi.

Życzył im dobrej nocy, oni zaś nie wdawali się więcej w rozmowę. Frodo jednak zauważył w świetle latarni, że odźwierny wciąż jeszcze przygląda im się ciekawie, toteż rad był, gdy usłyszał szczęk zamykanej bramy i gdy się wszyscy od niej wreszcie oddalili. Zastanawiała go podejrzliwość tego człowieka; przyszło mu na myśl, że może ktoś za dnia wypytywał go, czy nie widział podróżującej kompanii hobbitów. Może Gandalf? Czarodziej mógł przecież dotrzeć tutaj przez ten czas, który czterej przyjaciele zmarudzili w Starym Lesie i na Kurhanach. Coś jednak w minie i głosie odźwiernego niepokoiło Froda.

            Odźwierny chwilę patrzał za hobbitami, potem wszedł do wnętrza swego domu. Ledwie się odwrócił, jakaś ciemna postać szybko wspięła się przez bramę i zniknęła w ciemnej uliczce osiedla.

            Hobbici łagodnym zboczem wjechali na wzgórze, minęli kilka rozproszonych domów i stanęli przed gospodą. Domy tu wydawały im się bardzo duże i dziwaczne. Samowi, gdy zobaczył trzypiętrową gospodę z mnóstwem okien, serce się ścisnęło. Spodziewał się, że w tej podróży spotka może olbrzymów wyższych niż drzewa oraz inne, jeszcze bardziej przerażające istoty; lecz w tym momencie widok Dużych Ludzi i ich ogromnych domów zupełnie mu wystarczył, a nawet przepełnił miarę ponurych i nużących przeżyć ostatnich dni. Zdawało mu się, że w ciemnych zakamarkach dziedzińca stoją w pogotowiu osiodłane czarne rumaki, a Czarni Jeźdźcy śledzą przybyszów, ukryci w ciemnych oknach na górnych piętrach gospody.

- Chyba nie zostaniemy tutaj na noc, prawda, proszę pana?! - wykrzyknął. - Skoro tu mieszkają hobbici, czemu nie poszukać u któregoś z nich gościny? Byłoby nam o wiele bardziej swojsko.

- Co ci się nie podoba w tej gospodzie? - spytał Frodo. - Tom Bombadil ją polecał. Mam nadzieję, że wnętrze okaże się przytulne.

            Nawet i z zewnątrz dla oswojonego oka gospoda wyglądała mile. Frontem zwrócona do gościńca, dwoma skrzydłami wcinała się w stok wzgórza tak, że okna, które od tej strony spoglądały z wysokości drugiego piętra, od drugiej znajdowały się na równi z ziemią. Między obu skrzydłami szeroka sklepiona brama, do której wiodło kilka wygodnych schodów, prowadziła na dziedziniec. Drzwi stały otworem i płynął z nich snop światła. Nad bramą wisiała zapalona latarnia, a niżej kołysał się szyld z godłem gospody: spasiony biały kucyk wspięty dęba. Napis wielkimi białymi literami głosił: "Pod Rozbrykanym Kucykiem - Gospoda Barlimana Butterbura". Z licznych okien parteru zza grubych zasłon przenikało światło.

            Gdy hobbici stali w rozterce po ciemku pod bramą, ktoś we wnętrzu domu zaczął śpiewać wesoło i zaraz przyłączył się do pieśni chór rozbawionych głosów. Podróżni chwilę przysłuchiwali się tym wabiącym dźwiękom, potem zsiedli z kuców. Pieśń skończyła się, buchnęły śmiechy i oklaski.

            Hobbici wprowadzili kucyki przez bramę i zostawili je na dziedzińcu, a sami wbiegli na schody. Frodo szedł pierwszy i omal nie zderzył się z małym łysym grubasem o rumianej twarzy. Przepasany białym fartuchem, grubas wybiegał z jednych drzwi i zmierzał ku drugim niosąc na tacy pełne kufle.

- Czy moglibyśmy... - zaczął Frodo.

- Chwileczkę, przepraszam! - krzyknął grubas przez ramię i zniknął w zgiełku i obłokach dymu. Po minucie wrócił ocierając fartuchem ręce.

- Dobry wieczór, paniczu - powiedział kłaniając się Frodowi. - Czym możemy służyć?

- Prosimy o nocleg dla czterech osób i stajnię dla pięciu kucyków, jeśli to możliwe. Czy z panem Butterburem mam przyjemność?

- Tak jest! Na imię mi Barliman. Barliman Butterbur do usług. Panowie z Shire'u, czy tak? - To mówiąc nagle plasnął się dłonią w czoło, jakby usiłując sobie coś przypomnieć. - Hobbici! - zawołał. - Coś mi to przypomina, ale co? Czy wolno spytać o nazwiska?

- Pan Tuk i pan Brandybuck - rzekł Frodo - a to jest Sam Gamgee. Ja nazywam się Underhill.

- No, proszę! - krzyknął pan Butterbur prztykając palcami. - Już miałem i znów mi uciekło! Ale wróci, żebym tylko miał wolną chwilę, to pozbieram myśli. Nóg wprost nie czuję, ale zrobię dla panów, co się da. Nieczęsto miewamy gości z Shire'u ostatnimi czasy, nie darowałbym sobie, gdybym panów godnie nie przyjął. Tylko że tłok dzisiaj w domu, jakiego już dawno nie było. Jak to mówią, nie ma deszczu bez ulewy... Hej! Nob! - krzyknął. - Gdzie się podziewasz, marudna niedojdo? Nob!

- Już lecę, już lecę!

Z sali wypadł hobbit miłej powierzchowności i na widok podróżnych stanął jak wryty wlepiając w nich wzrok z żywym zainteresowaniem.

- Gdzie jest Bob? - spytał gospodarz. - Nie wiesz? No, to go poszukaj. Migiem! Ja także nie mam trzech par nóg ani oczu. powiedz Bobowi, że trzeba wziąć pięć kucyków na stajnię. Musi dla nich znaleźć miejsce.

Nob uśmiechnął się, mrugnął porozumiewawczo i wybiegł pędem.

- Zaraz, zaraz, co to ja chciałem rzec? - mówił pan Butterbur znów klepiąc się po czole. - Można powiedzieć, że jedno wygania drugie z pamięci. Takie mam dziś tutaj urwanie głowy! najpierw wczoraj wieczorem przyjechała cała kompania Zieloną Ścieżką z południa, a to już był niezwyczajny początek. Potem dziś po południu zjawiły się wędrowne krasnoludy ciągnące na zachód. A teraz wy! Żeby nie to, żeście hobbici, chyba bym już was nie przyjął na kwaterę.. Ale mam w północnym skrzydle parę pokoi specjalnie swego czasu dla hobbitów zbudowanych. Na parterze, jak to hobbici lubią. Okna okrągłe, a wszystkie wedle hobbickiego gustu. Mam nadzieję, że wam będzie wygodnie. Nie wątpię, że chcecie też dostać kolację. Postaramy się coś zrobić naprędce. Proszę tędy!

Zaprowadził ich przez krótki korytarz, otworzył jakieś drzwi.

- Tu jest przyjemny salonik - rzekł. - Spodziewam się, że panów zadowoli. A teraz proszę wybaczyć. Mam tyle roboty... Ani chwilki, żeby porozmawiać! Muszę się uwijać. Za dużo doprawdy na jedną parę nóg, a mimo to brzuch mi nie chce spaść. Zajrzę tu później. jeśliby panowie czegoś potrzebowali, proszę dzwonić, a Nob zaraz przybiegnie. Gdyby nie przybiegł, dzwońcie i krzyczcie.

Wyszedł wreszcie zostawiając ich nieco oszołomionych. Barliman Butterbur miał widać niewyczerpane zapasy wymowy, której nawet nadmiar pracy nie mógł powstrzymać. Hobbici znaleźli się w małym, przytulnym pokoju. Przy kominku, na którym płonął jasny ogieniek, stały wygodne niskie fotele. Okrągły stół był już nakryty białym obrusem, co prawda na razie figurował na nim tylko ogromny ręczny dzwonek. Wkrótce jednak służący hobbit, imieniem Nob, nie czekając na dzwonek, przybiegł niosąc świece i talerze na tacy.

- Co panowie każą podać do picia? - spytał. - Może zechcą panowie obejrzeć sypialnie, póki kolacja nie gotowa?

            Zdążyli się umyć i wypić pół sporego kufla piwa, nim zjawili się znowu pan Butterbur i Nob. W mig nakryli do stołu. Na kolację była gorąca zupa, zimne mięso, ciasto z jagodami, świeży chleb, masło, twarożek - słowem, proste, smaczne potrawy, jakich by się Shire nie powstydził, a tak swojskie, że nieufność Sama (znacznie już uśmierzona wybornym piwem) rozwiała się do reszty.

            Gospodarz krzątał się koło nich przez chwilę, po czym zaczął się zbierać do odejścia.

- Nie wiem, czy panowie będą mieli ochotę po kolacji przyłączyć się do całego towarzystwa - rzekł stojąc już w progu. - Może wolą panowie wcześnie się położyć. Gdybyście jednak zechcieli łaskawie, wszyscy będą wam radzi. Nieczęsto widujemy tu obcych... to jest, chciałem powiedzieć, gości z Shire'u, chętnie posłuchamy nowin albo opowieści czy pieśni, wszystkiego, na co panom przyjdzie chęć. Oczywiście, panów wola! Proszę dzwonić, gdyby czegoś brakowało.

            Po kolacji (czyli po trzech kwadransach solidnej roboty, nie zakłócanej czczymi rozmowami) tak się czuli pokrzepieni i rozochoceni, że Frodo, Pippin i Sam postanowili przyłączyć się do towarzystwa bawiącego w gospodzie. Tylko Merry oświadczył, że nie lubi tłoku.

- Posiedzę sobie spokojnie przy kominku, a później może wyjdę odetchnąć świeżym powietrzem. Bądźcie tam grzeczni i nie zapomnijcie, że nasza ucieczka jest pono tajemnicą, i że jesteście jeszcze w drodze, wcale niedaleko od Shire'u!

- Dobrze, dobrze! - odparł Pippin. - Ty bądź też grzeczny! Nie zgub się, nie zabłądź i nie zapomnij, że najbezpieczniej siedzieć w czterech ścianach.

 

C

ała kompania zebrała się w dużej sali gospody. Towarzystwo było liczne i mieszane, jak stwierdził Frodo, gdy oczy oswoiły się ze światłem. Dostarczały go głównie polana płonące jasno na kominku, bo trzy lampy zawieszone pod pułapem świeciły mętnie i przesłaniał je gęsty dym. Barliman Butterbur stał w pobliżu kominka rozmawiając z kilku krasnoludami oraz paru ludźmi dziwacznej powierzchowności. Na ławach rozsiedli się rozmaici goście: ludzie z Bree, gromadka miejscowych hobbitów (trzymająca się razem i zatopiona w pogawędce), jeszcze paru krasnoludów, a także jakieś niewyraźne postacie, które trudno było rozpoznać w mrocznych kątach.

            Kiedy hobbici z Shire'u weszli, mieszkańcy Bree powitali ich przyjaznym chórem. Obcy goście, a zwłaszcza ci, którzy przyjechali Zieloną Ścieżką z południa, przyglądali im się ciekawie. Gospodarz zapoznał nowo przybyłych ze swoimi rodakami, ale załatwił to tak szybko, że nie mogli się zorientować, które nazwisko do kogo należy. Wszystkie niemal nazwiska ludzi z Bree przypominały nazwy botaniczne i brzmiały dla uszu hobbitów z Shire'u dość dziwacznie. Niektórzy spośród hobbitów nazywali się podobnie jak ludzie. Większość jednak nosiła zwyczajne hobbickie nazwiska, a więc Banks, Brockhouse, Longhole, Sandheaver czy Tunnely, rozpowszechnione również w Shire. Znalazło się kilki Underhillów ze Staddle, a że nie wyobrażali sobie wspólnoty nazwiska bez pokrewieństwa, przygarnęli Froda od razu jak odzyskanego kuzyna. Hobbici z Bree byli z natury przyjacielscy i dociekliwi, toteż Frodo wkrótce zrozumiał, że nie wymiga się od wyjaśnień na temat swoich poczynań. Wyznał więc, że interesuje się historią oraz geografią (co przyjęli kiwając z zapałem głowami, jakkolwiek żadne z tych słów nie było pospolite w tutejszym dialekcie). Powiedział, że zamierza napisać książkę (na to oniemieli ze zdumienia) i że wraz z przyjaciółmi zbiera wiadomości o życiu hobbitów poza granicami Shire'u, szczególnie w krajach wschodnich.

            Wówczas zaczęli gadać wszyscy naraz. Gdyby Frodo naprawdę chciał napisać książkę i gdyby miał więcej niż jedną parę uszu, zebrałby w ciągu pięciu minut materiał do kilku rozdziałów. Jeśliby mu to nie wystarczyło, gotowi byli sporządzić długą listę osób - z "kochanym starym Barlimanem" na czele - zdolnych udzielić bardziej szczegółowych informacji. Ponieważ jednak Frodo nie zdradzał ochoty tworzenia swego dzieła natychmiast i w sali gospody, hobbici powrócili do pytań o nowiny z Shire'u. Frodo odpowiadał niezbyt skwapliwie, toteż wkrótce znalazł się osamotniony w kącie i zaczął się przysłuchiwać oraz przyglądać towarzystwu.

            Ludzie i krasnoludy mówili przeważnie o wydarzeniach odległych i powtarzali sobie wiadomości, z którymi Frodo zdążył się już aż nadto oswoić. Gdzieś daleko na południu szerzył się niepokój, ludzie, którzy przybyli Zieloną Ścieżką, wynieśli się stamtąd i szukali,  jak się zdawało, kraju, gdzie mogliby osiąść spokojnie. Mieszkańcy Bree wprawdzie szczerze im współczuli, lecz najwyraźniej nie mieli ochoty przyjmować większej liczby cudzoziemców do swojej małej ojczyzny. Jeden z podróżnych, człowiek szpetny i zezowaty, prorokował na najbliższą przyszłość wielki napływ zbiegów z południa.

- Jeżeli im nie udzielicie miejsca, znajdą je sobie sami. Mają takie samo prawo do życia jak inni - powiedział głośno.

Mieszkańcy Bree kwaśnymi minami pokwitowali tę przepowiednię. Hobbici puszczali mimo ucha te rozmowy, które na razie ich nie dotyczyły. Duzi Ludzie nie mogą przecież szukać kwater w hobbickich norach. Znacznie bardziej interesowali ich Sam i Pippin, którzy, zupełnie już w gospodzie zadomowieni, wesoło rozpowiadali nowiny z Shire'u. Pippin wywołał wiele śmiechu historyjką o zawaleniu się stropu ratusza w Michel Delving: burmistrz, Will Whitfoot, najgrubszy hobbit w całej Zachodniej Ćwiartce, zasypany został tynkiem tak, że wylazłszy przypominał przyprószony cukrem pączek. Zadawano jednak także pytania kłopotliwe dla Froda. Jeden z miejscowych hobbitów, który widać nieraz bywał w Shire, koniecznie chciał wiedzieć, gdzie mieszkała rodzina Underhillów i jakie miała koligacje.

            Nagle Frodo spostrzegł, że siedzący w cieniu pod ścianą mężczyzna, z wyglądu cudzoziemiec, ogorzały od słońca i wiatru przysłuchuje się tej pogawędce z niezwykłą uwagą. Obcy człowiek popijał z wysokiego kufla i ćmił fajkę na długim, dziwnie rzeźbionym cybuchu. Nogi wyciągnął przed siebie pokazując buty z cholewami sporządzone z miękkiej skóry i zgrabnie przylegające do łydek, lecz mocno zniszczone i zabłocone. Otulony był w dobrze wysłużony, gruby, ciemnozielony płaszcz i mimo gorąca w izbie naciągnął kaptur na głowę tak, że twarz niknęła w jego cieniu, tylko błysk oczu zdradzał zainteresowanie, z jakim śledził hobbitów.

- Co to za jeden? - spytał Frodo, gdy udało mu się szepnąć słówko panu Butterburowi. - Nie pamiętam, żebyście go nam przedstawili.

- Ten tam? - również szeptem odpowiedział gospodarz zerkając nieznacznie spod oka. - Nie wiem nic pewnego. jeden z tych wędrowców, nazywamy ich Strażnikami. Małomówny gość, ale jeżeli się odezwie, zawsze ma coś ciekawego do opowiedzenia. Znika na miesiąc albo na rok, potem znów tutaj zagląda. Wiosną kręcił się tutaj ustawicznie, ale ostatnimi czasy jakoś go nie widziałem. Prawdziwego jego nazwiska nigdy nie słyszałem, znają go w okolicy wszyscy z przezwiska Obieżyświat. Chodzi wielkimi krokami, nogi ma długie, ale nikomu się nie zwierza, dokąd mu tak pilno i dlaczego. Kto by tam zresztą zrozumiał dziwaków ze wschodu i zachodu, jak się to mówi w Bree mając na myśli Strażników i hobbitów z Shire'u, z pańskim przeproszeniem. Zabawny zbieg okoliczności, że pan o niego pyta, bo... - Ale w tej chwili ktoś odwołał gospodarza domagając się piwa i pan Butterbur nie wytłumaczył Frodowi, co w tym widział zabawnego.

            Frodo zauważył, że Obieżyświat patrzy teraz wprost na niego, jakby się domyślił, że o nim była mowa. Skinął ręką i kiwnął głową zapraszając Froda do swojego stołu. Kiedy hobbit przysunął się, obcy człowiek zrzucił kaptur odsłaniając potargane bujne włosy, ciemne, lecz przetykane siwizną, i ukazując bladą, surową twarz o bystrych, szarych oczach.

- Nazywam się Obieżyświat - rzekł ściszonym głosem. - Bardzo mi miło poznać pana, panie... Underhill, jeżeli stary Butterbur nie pomylił nazwiska.

- Nie pomylił - chłodno odpowiedział Frodo. Bardzo nieswojo się czuł pod przenikliwym spojrzeniem tych szarych oczu.

- Na twoim miejscu – ciągnął Obieżyświat – powstrzymałbym młodych przyjaciół, którzy zanadto rozpuszczają języki. Piwo, ogień na kominku, przypadkowe znajomości – to rzeczy przyjemne, ale... ale nie jesteśmy w Shire. Kręcą się tu rozmaite dziwne figury. Pewnie myślisz, że kto jak kto, ale ja nie mam prawa tego mówić? – dodał wykrzywiając usta w uśmiechu, zauważywszy widać wyraz oczu Froda. – Pokazali się w ostatnich dniach jeszcze dziwniejsi goście w Bree – powiedział, bystro patrząc w twarz hobbitowi.

Frodo odwrócił wzrok, ale nic nie rzekł, a tamten przestał nalegać. Całą uwagę poświęcił teraz Pippinowi. Frodo z przerażeniem uświadomił sobie, że lekkomyślny młody Tuk, zachęcony sukcesem, jaki odniosła jego anegdotka o grubym burmistrzu z Michel Delving, popisuje się z kolei humorystycznym opowiadaniem o pożegnalnym przyjęciu urodzinowym Bilba. Właśnie naśladował Bilba wygłaszającego mowę i zbliżał się do największego efektu – tajemniczego zniknięcia.

            Zirytowało to Froda. Oczywiście, dla większości miejscowych hobbitów była to dość nieszkodliwa historia, po prostu jedna z wielu dykteryjek o dziwakach zza Rzeki; lecz niektórzy z obecnych (na przykład Butterbur) mogli to i owo wiedzieć, słyszeli zapewne niegdyś pogłoski krążące wokół zniknięcia Bilba. Opowiadanie Pippina przypomni im nazwisko Bagginsów, tym bardziej, jeśli ktoś w Bree dopytywał się o nie w ostatnich czasach.

            Frodo siedział jak na szpilkach, nie wiedząc, co począć. Pippin był najwidoczniej ogromnie zadowolony, że skupia na sobie powszechną uwagę, i zupełnie zapomniał o niebezpieczeństwie. Frodo nagle się zląkł, że w tym nastroju przyjaciel może nawet napomknąć o Pierścieniu – a to już oznaczałoby niechybną katastrofę.

- Zrób coś, i to zaraz! – szepnął Frodowi do ucha Obieżyświat.

Frodo zerwał się, wskoczył na stół i zabrał głos. W ten sposób rozproszył uwagę słuchaczy Pippina. Ten i ów hobbit spojrzał na Froda, roześmiał się i przyklasnął, myśląc, że panu Underhillowi piwo zaprószyło głowę.

            Frodo zaraz się speszył i – jak to było jego zwyczajem, ilekroć przemawiał – zaczął nerwowo przebierać palcami w kieszeniach. Wymacał Pierścień na łańcuszku i nagle, nie wiadomo dlaczego, ogarnęła go ochota, żeby wsunąć Pierścień i zniknąć, ratując się w ten sposób z głupiej sytuacji. Miał niejasne wrażenie, że takie wyjście podpowiada mu ktoś z zewnątrz, ktoś – czy może coś – obecny w tej izbie. Oparł się pokusie stanowczo, zacisnął Pierścień w garści, jakby go chciał powstrzymać od ucieczki i od wszelkich złośliwych figlów. To bądź co bądź dodało mu natchnienia. Wygłosił stosownie do okoliczności „słów kilkoro” – jak mawiano w Shire: - Wszyscy jesteśmy bardzo wzruszeni serdecznością waszego przyjęcia i ośmielam się wyrazić nadzieję, że ta moja krótka wizyta przyczyni się do odnowienia starych więzów przyjaźni między Shire’em a Bree.

            To rzekłszy zawahał się i odkaszlnął.

- Zaśpiewaj! – krzyknął któryś z hobbitów

- Zaśpiewaj! Zaśpiewaj! – podjęli inni. – Dalejże, zaśpiewaj nam jakąś nową piosenkę!

Frodo chwilę stał oszołomiony. Potem w desperacji zaczął śpiewać śmieszną piosenkę, którą Bilbo lubił (którą się wręcz chełpił, bo sam ułożył do niej słowa). Była to piosenka o gospodzie, dlatego zapewne przyszła w tej chwili Frodowi na myśl. Na ogół pamięta się dziś z niej ledwie kilka słów. Oto jej wszystkie zwrotki:

 

Jest taka knajpa (powiem gdzie,

Gdy ktoś mnie pięknie zapyta) –

Taki w niej warzą piwny lek,

Że raz z Księżyca spadł tam Człek,

By sobie popić do syta.

 

W tej knajpie żył pijany kot,

Co grał jak szatan na skrzypkach.

Z rozmachem smyka ciągnął włos

To piszcząc piii, to burcząc w głos –

To z wolna grając, to z szybka.

 

Gospodarz trzymał także psa,

Co strasznie lubił kawały.

Gdy nagle rósł u stołu gwar,

On chytrze każdy łowił żart

I śmiał się, aż szyby drżały.

 

Była i krowa (miała coś

Wielkopańskiego w postawie);

Muzyczny mając słuch (to fakt)

Ogonem wciąż machała w takt,

Gdy hops – hopsała po trawie.

 

Talerzy srebrnych był też stos

I łyżek srebrnych i złotych.

By na niedzielę serwis lśnił,

Polerowano go co sił

Popiołem każdej soboty.

 

Pociągnął łyk z Księżyca Człek,

Kot przeraźliwie zamiauczał,

A talerz z łyżką dzyń i dzeń,

A krowa w sadzie hop na pień,

A pies się śmiał (był to czau-czau).

 

Z Księżyca Człek łyk drugi dzban –

Pod stół zwaliło się ciało;

I śnił o piwie, i mruczał w śnie,

Aż zbladła noc na nieba dnie

I pomalutku świtało.

 

Do kota więc gospodarz rzekł:

Patrz – białe konie Księżyca

Wędzideł gryzą stal i rżą –

Ich pan pod stołem znalazł dom

A Słońce szczerzy już lica.

 

Więc zagrał kot ti-dudli-da,

Że ożyłby duch w nieboszczyku,

I smykiem w struny siekł i siekł,

Lecz ani drgnął z Księżyca Człek –

„Już trzecia, wstawaj no, pryku”.

 

Pod góry go już toczą szczyt

I wio na Księżyc, braciszku!

A konie naprzód człap, człap, człap,

A krowa w susach niby cap

I talerz w końcu szedł z łyżką.

 

A skrzypce szybciej dudli-da,

Pies ryczy groźnie i srodze,

Na głowie z krową staje koń,

A goście z łóżek (Bóg ich broń)

I w hopki po podłodze.

 

Aż nagle struny pąg – bąg – prask,

A krowa hop ponad Księżyc!

Niedzielny talerz w czworo pękł,

Sobotnia łyżka z żalu brzdęk,

A pies ze śmiechu aż rzęży.

 

A Księżyc stoczył się za szczyt,

Gdy słońce było już w górze,

Więc pomyślało: cóż to, cóż?

Już w krąg aż złoto jest od zórz –

A wszyscy kładą się do łóżek!

 

Przyjęto pieśń długotrwałymi, gromkimi oklaskami. Frodo miał dobry głos, a słowa przypadły słuchaczom do gustu.

- Gdzie jest stary Barliman? – wołano. – Niechby tego posłuchał! Powinien nauczyć swojego kota gry na skrzypcach, żebyśmy mogli zatańczyć!

Wszyscy też upominali się o więcej piwa krzycząc:

- Napijemy się jeszcze! Dalejże! Jeszcze jednego!

Namówili Froda na nowy kufelek, a potem uprosili, żeby powtórzył piosenkę, i wiele głosów przyłączyło się do chóru; melodię znali z dawna, a słowa chwytali szybko. Teraz z kolei Frodo rad był z siebie. Brykał po stole, a kiedy znów doszedł do słowa „A krowa hop ponad Księżyc!”, podskoczył wysoko w powietrze. O wiele za wysoko, bo spadł na tacę zastawioną kuflami, pośliznął się, stoczył ze stołu wśród łoskotu, brzęku i huku. Widzowie otworzyli szeroko usta, by wybuchnąć śmiechem, i zastygli w zdumieniu: śpiewak zniknął. Jakby się pod ziemię zapadł, chociaż nie wybił dziury w podłodze.

            Miejscowi hobbici chwilę patrzyli na to osłupiali, potem zerwali się z ław i zaczęli wołać gospodarza. Wszyscy odsunęli się od Pippina i Sama, osamotnionych w kącie, i zerkali ku nim ponuro i nieufnie. Jasne było, że większość obecnych uważała ich teraz za kompanów wędrownego magika, którego władzy ani zamiarów nikt tutaj nie znał. Jeden tylko smagły mężczyzna spoglądał na nich z taką miną, jakby dobrze rozumiał o co chodzi, a przy tym szyderczo, co wprawiało przyjaciół Froda w wielkie zakłopotanie. Wkrótce wymknął się przez drzwi, a za nim pospieszył zezowaty przybysz południa; ci dwaj zresztą szeptali z sobą przez cały wieczór. Odźwierny Harry poszedł zaraz w ich ślady.

            Frodo stracił głowę. Nie wiedząc, co począć, wypełznął spomiędzy stołów w ciemny kąt, gdzie Obieżyświat siedział nieruchomy, niczym nie zdradzając swoich myśli. Frodo oparł się o ścianę i zdjął z palca Pierścień. Nie miał pojęcia, jakim sposobem klejnot znalazł się na jego palcu. Przypuszczał, że śpiewając bawił się nim bezwiednie w kieszeni i że wsunął Pierścień przypadkiem, kiedy przewracając się szarpnął ręką, próbując chwycić równowagę. Przemknęło mu też podejrzenie, czy Pierścień nie wypłatał mu umyślnie figla: może chciał się ujawnić odpowiadając na życzenie albo nawet rozkaz kogoś z obecnych na sali. Trzej ludzie, którzy opuścili przed chwilą gospodę, nie budzili wcale zaufania.

- No i co? – spytał Obieżyświat, kiedy Frodo znów się pokazał. – Dlaczego to zrobiłeś? Toż to gorsze niż wszystkie głupstwa, jakie mogli palnąć twoi towarzysze. Paskudnie wdepnąłeś... a raczej wetknąłeś palec... prawda?

- Nie rozumiem, o czym mówisz – rzekł Frodo, zły i przestraszony.

- Ależ rozumiesz doskonale! – odparł Obieżyświat. – Teraz lepiej poczekajmy, aż się ten zgiełk uciszy. A potem, jeśli łaska, panie Baggins, chciałbym z tobą zamienić parę słów na osobności.

- O czym? – spytał Frodo, nie zdradzając zaskoczenia na niespodziewany dźwięk swego nazwiska.

- O sprawie dość ważnej... dla nas obu – rzekł Obieżyświat patrząc mu prosto w oczy. – Usłyszysz może coś, co ci się przyda.

- Dobrze – powiedział Frodo siląc się na obojętną minę. – Pogadamy zatem później.

            Tymczasem przy kominku toczył się spór. Pan Butterbur, który właśnie nadbiegł, próbował coś zrozumieć ze sprzecznych relacji gości, przekrzykujących się wzajem.

- Widziałem na własne oczy! – mówił jeden z hobbitów – a właściwie nie widziałem, rozumie mnie pan chyba, panie Butterbur. Zniknął, można by rzec, jakby się rozpłynął w powietrzu.

- Nie może być, panie Mugwort! – ze zdumieniem zawołał gospodarz.

- Właśnie że może, skoro było! – odparł Mugwort. – Skoro mówię, to powiadam.

- Musiała tu zajść jakaś pomyłka – rzekł Butterbur kręcąc głową. – Pan Underhill nie jest taki lekki, żeby się rozpłynąć w powietrzu, z pewnością gdzieś tu się skrył na sali.

- A gdzie? A gdzie? – wykrzyknęło kilka głosów.

- Skądże mam wiedzieć? Wolno mu być, gdzie chce, byle rano zapłacił za nocleg. Proszę, pan Tuk jest tutaj, nie powiecie, że zniknął.

- Co widziałem, to widziałem, a widziałem, że go nie było widać – upierał się Mugwort.

- A ja mówię, że to pomyłka – powtórzył Butterbur zbierając na tacę potłuczone kufle.

- Oczywiście, że pomyłka – odezwał się Frodo. – Nie zniknąłem wcale! Jestem tutaj! Rozmawiam sobie z Obieżyświatem.

Wysunął się w krąg światła padającego od kominka, lecz większość towarzystwa cofnęła się przed nim, jeszcze bardziej teraz zdumiona. Nie zadowoliło ich tłumaczenie, że przewróciwszy się podpełznął szybko pod stołami w kąt. Gromada wzburzonych i zaniepokojonych ludzi i hobbitów zaraz wyniosła się z gospody, straciwszy chęć do dalszej zabawy tego wieczora. Ten i ów rzucił Frodowi nieżyczliwe spojrzenie, a wszyscy szeptali coś między sobą. Krasnoludy i obcy ludzie, których paru tu nocowało, powiedzieli dobranoc gospodarzowi, lecz Froda i jego przyjaciół zbyli milczeniem. Wkrótce tylko Obieżyświat, na którego nikt nie zwracał uwagi, został pod ścianą.

            Pan Butterbur nie wydawał się zbytnio zmartwiony. Zapewne liczył, że w jego gospodzie przez następnych kilka wieczorów będzie pełno, póki cała okolica nie obgada gruntownie tajemniczego zdarzenia.

- No i co pan zrobił, panie Underhill? – zwrócił się do Froda. – Wystraszył mi pan gości i potłukł kufle swoim brykaniem!

- Bardzo mi przykro, że sprawiłem tyle zamieszania – rzekł Frodo. – Doprawdy, nie miałem wcale takich zamiarów. To bardzo nieszczęśliwy przypadek.

- Już dobrze, dobrze, panie Underhill. Ale następnym razem, jeśli pan zechce fikać koziołki czy też pokazywać magiczne sztuki, niech pan lepiej uprzedzi całe towarzystwo, a przede wszystkim mnie. My tu trochę podejrzliwie odnosimy się do wszelkich dziwactw... czy cudów. I nie lubimy niespodzianek.

- Nic podobnego nigdy już nie zrobię, obiecuję panu, panie Butterbur. A teraz pójdę chyba do łóżka. Chcemy ruszyć jutro jak najwcześniej. Czy będzie pan łaskaw dopilnować, żeby kucyki były gotowe na ósmą rano?

- Oczywiście. Ale nim się pożegnamy, poproszę o chwilkę rozmowy w cztery oczy, panie Underhill. Coś mi się właśnie przypomniało, co muszę panu powiedzieć. Mam nadzieję, że mi pan tego nie weźmie za złe. Załatwię jeszcze to i owo, a później przyjdę do pańskiego pokoju, jeśli pan pozwoli.

- Proszę bardzo! – odparł Frodo, ale serce w nim zadrżało. Ciekaw był, ile jeszcze rozmów w cztery oczy przyjdzie mu odbyć, zanim będzie mógł pójść spać. Czyżby wszyscy sprzysięgli się przeciw niemu? Zaczął podejrzewać, że nawet pyzate oblicze starego Barlimana kryje jakieś złowrogie zamiary.

Spis Tresci / Dalej