G |
dy
hobbici w gospodzie „Pod Rozbrykanym Kucykiem” w Bree przygotowywali się do
snu, nad Bucklandem zalegały ciemności, a mgła snuła się w rozpadlinach i nad
rzeką. Dom w Ustroni stał cichy. Grubas Bolger ostrożnie uchylił drzwi i
wyjrzał na dwór. Przez cały dzień lęk rósł w jego sercu coraz większy, tak że
wieczorem Grubas nie mógł sobie znaleźć miejsca ani uleżeć w łóżku. W
bezwietrznej nocnej ciszy czaiła się jakaś groźba. Grubas wpatrywał się w
pomrokę i nagle zobaczył czarny cień sunący pod drzewami; furtka otwarła się
jakby sama i znów zamknęła bez szmeru. Strach chwycił hobbita. Cofnął się i
długą chwilę stał drżąc w sieni. Wreszcie zatrzasnął i zaryglował drzwi.
Noc trwała. Miękko, ledwie
dosłyszalnie zadudniły na ścieżce kopyta przeprowadzanych chyłkiem koni. Przy
furtce zatrzymały się, a trzy czarne postacie, trzy cienie nocne wśliznęły się
do ogrodu. Jeden podszedł do drzwi, dwa stanęły po obu rogach domu. Zamarli tam
niby cienie głazów, a tymczasem noc z wolna upływała. Dom i nieruchome drzewa
jakby na coś czekały wstrzymując oddech. Lekki powiew zaszeleścił wśród liści,
gdzieś daleko zapiał kogut. Mijała zimna godzina przedświtu. Postać u drzwi
poruszyła się, w ciemnościach tej nocy, bezksiężycowej i bezgwiezdnej, błysnęło
dobyte ostrze, jakby ktoś obnażył z osłon lodowate światełko. Pod głuchym, ale
ciężkim uderzeniem drzwi się zachwiały.
-
W imię Mordoru, otwierać! – zawołał wysoki, groźny głos.
Pod
drugim uderzeniem drzwi ustąpiły i runęły do wnętrza, belki pękły, rygle
prysnęły. Czarne postacie błyskawicznie skoczyły do sieni.
W tej samej sekundzie wśród pobliskich
drzew zagrał róg. Jego głos rozdarł noc jak płomień buchający ze szczytu góry.
-
Pobudka! Gore! Gore! Do broni!
Grubas
Bolger nie próżnował. Kiedy spostrzegł czarne cienie sunące przez ogród,
zrozumiał od razu, że musi umknąć przed nimi albo zginie. Umknął więc przez
tylne drzwiczki, a potem ogrodem i polem. Biegł milę z okładem, nim dotarł do
najbliższego domu i tam padł na progu.
-
Nie, nie, nie! – krzyczał. – Nie, to nie ja! Ja go nie mam!
Długa
chwila upłynęła, nim ktoś zdołał zrozumieć, o co mu chodzi. Wreszcie sąsiedzi
pojęli, że wróg wdarł się do Bucklandu, że jakaś straszna napaść ze Starego
Lasu zaskoczyła kraj. A wtedy zaczęli działać nie tracąc dłużej ani chwili.
Gore,
gore, gore!
Brandybuckowie grali na rogu pobudkę
alarmową, którą ostatni raz słyszano tutaj sto lat temu, kiedy to w srogą zimę
białe wilki przeszły granicę po zamarzniętej Brandywinie.
Pobudka!
Pobudka!
Z
daleka odezwały się w odpowiedzi inne rogi. Alarm się szerzył. Czarne postacie
wybiegły z domu. Jedna z nich w pędzie upuściła na progu płaszcz Froda. Na
ścieżce znów zadudniły kopyta, konie przeszły w galop i wkrótce tętent
przegrzmiał i zginął w ciemnościach. Wokół Ustroni grały rogi, rozlegała się
wrzawa i tupot spiesznych kroków. Ale Czarni Jeźdźcy umknęli jak burza w stronę
Północnej Bramy. Niech sobie pohałasują małe hobbity! Sauron zajmie się nimi
później. Jeźdźcy mieli na razie inne zadanie: wiedzieli już, że dom w Ustroni
jest pusty, że Pierścień wywieziono gdzieś dalej. Stratowali wartę przy bramie
i opuścili granicę Shire’u.
Noc jeszcze była wczesna, gdy Frodo
ocknął się nagle, jakby go zbudził jakiś szmer czy może czyjaś obecność.
Zobaczył Obieżyświata, który czujnie wyprostowany siedział w fotelu; w jego
oczach odbijał się blask płomieni, bo ogień na kominku, świeżo widać podsycony,
palił się jasno, ale Obieżyświat nie drgnął, nie dał Frodowi żadnego znaku.
Frodo wkrótce znów usnął, lecz znowu
szum wiatru i tętent galopujących koni zakłócił mu sen. Wiatr jak gdyby wirował
dokoła domu i wstrząsał ścianami, a gdzieś, bardzo daleko, ktoś rozpaczliwie
dął w róg. Frodo otworzył oczy i z podwórka gospody dobiegło jego uszu wesołe
pianie koguta. Obieżyświat rozsunął zasłony i z łoskotem pchnął okiennice na
oścież. Szary brzask wschodzącego dnia wypełniał pokój, chłód ciągnął od
otwartego okna.
Zbudziwszy hobbitów, Obieżyświat
zaprowadził ich zaraz do sypialni. Na jej widok uświadomili sobie, jak dobrze
zrobili słuchając rady tego przewodnika: wyłamane okna trzaskały na wietrze,
firanki łopotały, łóżka były w straszliwym nieładzie, a wałki rozdarte
poniewierały się na ziemi; z brązowej wełnianej wycieraczki zostały tylko
strzępy.
Obieżyświat natychmiast pobiegł po
gospodarza. Nieborak pan Butterbur miał minę zaspaną i przerażoną. Nie zmrużył
oka przez całą noc – jak twierdził – lecz nie słyszał żadnych hałasów.
-
W życiu mi się nic podobnego nie zdarzyło! – krzyknął, wznosząc ze zgrozą
ramiona. – Żeby moi goście nie mogli spędzić nocy w swoich łóżkach! I takie
porządne wałki zniszczone, i wszystkie rzeczy! Do czego to dojdzie?
-
Do ciężkich czasów – rzekł Obieżyświat. – Ale na razie odzyskasz spokój, skoro
nas się stąd pozbędziesz. Wyjeżdżamy natychmiast. Nie troszcz się o śniadanie,
byle co łykniemy i przekąsimy, nie siadając do stołu. Za parę minut będziemy
spakowani.
Pan
Butterbur wybiegł, żeby dopilnować siodłania kuców i przynieść jakąś przekąskę.
Wrócił jednak po chwili zrozpaczony. Kuce zniknęły! Ktoś w nocy otworzył
stajnię i wypuscił nie tylko kucyki Merry’ego, lecz również wszystkie
wierzchowce, jakie były w gospodzie.
Nowina przygnębiła Froda. Jakże
mogli liczyć, że na własnych nogach dostaną się do Rivendell, ścigani przez
nieprzyjaciół na koniach? Równie dobrze mogliby się wybierać na księżyc.
Obieżyświat długą chwilę milczał przyglądając się hobbitom tak, jakby ważył ich
siły i odwagę.
-
Kucyki nie pomogłyby nam umknąć przed końmi – powiedział wreszcie, jakby
czytając w myślach Froda. – Tymi drogami, które zamierzam wybierać, niewiele
wolniej idzie się pieszo. Ja zresztą i tak miałem iść. Martwię się tylko o
prowiant i sprzęt. Nigdzie po drodze stąd do Rivendell nie dostaniemy nic do
jedzenia prócz tego, co będziemy mieli ze sobą. A trzeba wziąć na zapas, bo
może się zdarzyć zwłoka albo konieczność nałożenia drogi i zboczenia daleko od
prostego szlaku. Ile gotowi jesteście dźwigać na plecach?
-
Ile trzeba – odparł Pippin; był markotny, lecz usiłował wmówić sobie, że jest
bardziej zahartowany, niż wygląda (i niż się czuje).
-
Ja mogę dźwigać za dwóch – oświadczył zuchowato Sam.
-
Czy nic się nie da zrobić? – zwrócił się Frodo do gospodarza. – Czy nie
znalazłoby sięwe wsi pary lub chociaż jednego kuca, żeby załadować bagaż? Nie
moglibyśmy ich najmować, ale kupilibyśmy – dodał niepewnie, bo nie wiedział,
czy mu starczy pieniędzy.
-
Wątpię – odparł strapiony pan Butterbur. – Tych kilka kucyków nadających się
pod wierzch, jakie Bree posiada, stało w mojej stajni; te, jak wiadomo,
zginęły. Poza tym zwierząt pociągowych, czy to koni, czy kuców, jest u nas
bardzo mało i nikt nie ma ich na zbyciu. Ale zrobię, co się da. Poślę Boba jak
najspieszniej, żeby przepytał się wszędzie.
-
Tak – niechętnie zgodził się Obieżyświat. – Trzeba spróbować. Obawiam się, że
bez jednego przynajmniej kucyka nie damy sobie rady. To wszakże przekreśla
wszelkie nadzieje na wczesny wymarsz i na wyśliźnięcie się stąd ukradkiem! Jak
gdybyśmy odtrąbili swój odjazd. Niewątpliwie tego sobie właśnie tamci życzyli.
-
Jest w tym jednak okruch pociechy – rzekł Merry – a nawet, miejmy nadzieję,
więcej niż okruch! Bo czekając na kuca możemy spokojnie zasiąść do śniadania!
Wołajcie zaraz Noba!
Ostatecznie zmarudzili z górą trzy
godziny. Bob wrócił z wiadomością, że ani z miłości, ani z chciwości nikt w
okolicy nie chce sprzedać konia lub kucyka, z jednym jedynym wyjątkiem: Bill
Ferny jest, jak się zdaje, skłonny do rokowań.
-
To stara zagłodzona szkapa – powiedział Bob – ale o ile dobrze znam Billa, on
jej nie odstąpi taniej niż za potrójną cenę, bo wie, w jakim panowie są
położeniu.
-
Bill Ferny? – spytał Frodo. – Czy to aby nie nowy podstęp? Może ta bestia
ucieknie z powrotem do niego z całym naszym dobytkiem albo pomoże nas wytropić,
czy coś w tym rodzaju.
-
Nie wiem – rzekł Obieżyświat – ale nie wyobrażam sobie, żeby jakiekolwiek
zwierzę, raz wyzwolone, zechciało wrócić do tego człowieka. Myślę, że to raczej
dodatkowy pomysł łaskawego pana Billa: zachciało mu się powiększyć jeszcze w
ten sposób zysk z całej awantury. Boję się raczej tego, że to biedne stworzenie
zdechnie lada chwila. Ale nie mamy wyboru. Ile on żąda?
Bill
Ferny żądał dwunastu srebrnych groszy, co stanowiło co najmniej trzykrotną cenę
kucyka w tych stronach. Kuc okazał się kościstym, zagłodzonym, apatycznym
zwierzakiem, ale zdychać, jak się zdawało, jeszcze nie zamierzał. Pan Butterbur
za niego zapłacił i ofiarował Merry’emu gotówką osiemnaście srebrnych groszy
jako odszkodowanie za stracone wierzchowce. Był człowiekiem uczciwym i zamożnym
– na miarę tego kraju. Ale trzydzieści srebrnych groszy stanowiło dla niego
poważny ubytek, tym boleśniejszy do zniesienia, że to Bill Ferny go okpił.
Jak się okazało, nie wyszedł na tym
w końcu źle. Później bowiem wyjaśniło się, że naprawdę skradziono jednego tylko
konia. Inne zwierzęta wypłoszono ze stajni czy może same w panice rozbiegły się
i po kilku dniach znaleziono je błąkające się w różnych zakątkach Bree. Kucyki
Merry’ego uciekły na dobre, lecz dały dowód wielkiego rozumu, bo skierowały się
na wydmy i odszukały Pulpeta. Przebyły więc czas jakiś pod opieką Toma
Bombadila i dobrze im się działo. Gdy jednak do uszu Toma doszła wieść o
wydarzeniach w Bree, odesłał on kucyki panu Butterburowi, który tym sposobem
zyskał pięć pięknych wierzchowców za bardzo umiarkowaną cenę. Kuce w Bree
musiały ciężej pracować, ale Bob obchodził się z nimi jak najlepiej. W
ostatecznym obrachunku można by powiedzieć, że wygrały szczęśliwy los, skoro
ominęła je ponura i niebezpieczna wyprawa. Ale też nigdy nie poznały Rivendell!
Na razie jednak pan Butterbur nie
wiedział jeszcze tego wszystkiego i uważał swoje pieniądze za stracone
bezpowrotnie. Miał ponadto inne kłopoty. Gdy bowiem pozostali goście zbudzili
się i dowiedzieli o napadzie na gospodę, powstał nie lada zamęt. Podróżni z
południa, którym zginęło kilka koni, głośno oskarżali gospodarza, póki się nie
wydało, że jeden z ich własnych kompanów zniknął również tej nocy: nie kto
inny, lecz zezowaty wspólnik Billa Ferny. Zaraz też całe podejrzenie spadło na
niego.
-
Jeżeli zadajecie się z koniokradem i wprowadzacie go do mojego domu – rzekł z
oburzeniem pan Butterbur – powinniście z własnej kiesy zapłacić wszystkie
szkody, zamiast krzyczeć na mnie. Idźcie i spytajcie Billa Ferny, gdzie się
podziewa ten wasz szacowny przyjaciel.
Nikt jednak nie przyznawał się do
przyjaźni z zezowatym człowiekiem i nikt nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i
kiedy dołączył się on do kompanii.
P |
o
śniadaniu hobbici przepakowali worki i zgromadzili większe zapasy przewidując
podróż dłuższą niż pierwotnie planowano. Dochodziła już godzina dziesiąta,
kiedy wreszcie mogli ruszyć w drogę. Ale o tej porze całe osiedle już huczało
podnieceniem. Sztuczka Froda, zjawienie się Czarnych Jeźdźców, kradzież koni, a
w dodatku wieść, że Strażnik zwany Obieżyświatem połączył się z tajemniczymi
hobbitami – wszystko to składało się na sensację, która mogła wypełnić kilka
ubogich w zdarzenia lat. Większość mieszkańców Bree i Staddle, a nawet sporo
obywateli z Combe i Archet zgromadziło się na drodze, żeby zobaczyć
wyjeżdżających hobbitów. Goście spod „Rozbrykanego Kucyka” cisnęli się w progu
gospody i w jej oknach.
Obieżyświat zmienił plan i
postanowił wyjść z Bree gościńcem. Jakakolwiek próba wymknięcia się na przełaj
polami pogorszyłaby tylko sprawę: połowa tutejszej ludności poszłaby za nimi,
żeby się przekonać, jakie mają zamiary i czy nie robią szkód na ich polach.
Pożegnali Noba i Boba, podziękowali serdecznie panu Butterburowi.
-
Mam nadzieję – rzekł Frodo – że się jeszcze spotkamy w weselszych
okolicznościach. Bardzo bym chciał spędzić jakiś czas spokojnie w twoim domu.
Niespokojni, przygnębieni, ruszyli
śledzeni przez setki oczu. W tłumie nie wszystkie twarze były przyjazne, wśród
okrzyków nie wszystkie życzliwe. Ale dla Obieżyświata większość tutejszych
obywateli żywiła, jak widać, respekt, bo każdy, na kogo spojrzał, zamykał usta
i wycofywał się co prędzej. Obieżyświat szedł na czele wraz z Frodem, za nim Merry
z Pippinem, a na końcu Sam prowadził kucyka, któremu załadowano na grzbiet tyle
worków, na ile miłosierdzie dla zwierzęcia pozwalało. Kucyk jednak wyglądał już
mniej nieszczęśliwie, jak gdyby zadowolony ze zmiany losu. Sam w zamyśleniu
gryzł jabłko. Miał kieszenie wypchane jabłkami dzięki pożegnalnym darom Noba i
Boba.
-
Nie ma jak jabłka w marszu, a fajka na popasie – mówił Sam. – Ale zdaje się, że
wkrótce będę musiał wyrzec się obu tych przyjemności.
Hobbici nie zwracali uwagi na
wścibskich, którzy wyglądali zza drzwi, wytykali głowy zza murów i płotów.
Kiedy jednak zbliżali się już do bramy w drugim końcu osiedla, Frodo zauważył
ciemny, zaniedbany dom ukryty za gęstym żywopłotem: ostatni dom w Bree. W
jednym z okien mignęła mu smagła twarz z chytrymi, zezowatymi oczyma, lecz
zaraz zniknęła.
„A
więc tu się ukrywa ten południowiec – pomyślał Frodo. – Wygląda mi niemal na
goblina”.
Zza
żywopłotu przypatrywał się podróżnym zuchwale inny mężczyzna. Miał krzaczaste
czarne brwi i ciemne, gniewne oczy, a grube wargi skrzywione złośliwym
uśmiechem; ćmił krótką czarną fajkę. Gdy wędrowcy mijali go, wyjął z ust cybuch
i splunął.
-
Dzień dobry, Długonogi! – powiedział. – Wcześnie wstałeś. Znalazłeś sobie
wreszcie nowych przyjaciół, co?
Obieżyświat
skinął głową, lecz nic nie odrzekł.
-
Dzień dobry, malcy! – zagadnął tamten do hobbitów. – Mam nadzieję, że wiecie,
kogo wzięliście do kompanii? To Wiercipięta Obieżyświat we własnej osobie! Co
prawda znam też jego inne i mniej piękne przezwiska. Pilnujcie się zwłaszcza w
nocy! A ty, Samie, nie dręcz mojego biednego, starego kucyka! – I splunął
znowu.
Sam
odwrócił się żywo.
-
A ty, Ferny – odparł – zabierz stąd prędko swoją szpetną gębę, bo ci ją ktoś
jeszcze uszkodzi. – Niespodzianie jabłko strzeliło z jego ręki prosto w nos
Billa, który uchylił się, ale poniewczasie. Zza żywopłotu bluznęły
przekleństwa. – Szkoda dobrego jabłka – rzekł z żalem Sam i pomaszerował dalej.
W końcu miasteczko zostało za nimi.
Gromada dzieciaków eskortujących pochód zmęczyła się wreszcie i zawróciła spod
Południowej Bramy. Hobbici minęli ją i szli kilka mil gościńcem. Droga skręcała
w lewo, zataczała łuk okrążając wzgórze Bree i spadała dość stromo ku lasom na
wschodzie. Podróżni mieli teraz po lewej ręce łagodne, południowe stoki, na
których rozsypane były domy hobbickiego osiedla w Staddle; spoglądając ku
północy widzieli nad głęboką kotliną smugi dymu, wskazujące, gdzie znajduje się
Combe; Archet kryło się dalej w kępie drzew. Droga sprowadziła ich w dół,
wzgórze Bree wznosiło się teraz za ich plecami, wysokie i brunatne, a przed
nimi ukazała się wąska ścieżka odbiegająca od gościńca ku północy.
-
Tu zejdziemy z otwartego traktu i zaszyjemy się w terenie – oznajmił
Obieżyświat.
-
Byleśmy nie szli „na skróty” – rzekł Pippin. – Nasza poprzednia próba skrócenia
drogi przez lasy omal nie skończyła się katastrofą.
-
Ale wtedy mnie z wami nie było – roześmiał się Obieżyświat. – Kto ze mną drogi
prostuje, ten w polu nie nocuje.
Przepatrzył
uważnie gościniec przed sobą i za sobą. Nie było widać nigdzie żywego ducha.
Szybko sprowadził hobbitów w dół, ku leśnej dolinie.
Nie znając okolicy, domyślali się
jednak, że przewodnik zamierza najpierw kierować się w stronę Archet, potem
jednak skręcić w prawo i obejść wieś od wschodu, aby dalej możliwie na wprost
przebyć dziką krainę dzielącą ich od Wichrowego Czuba. Tym sposobem – o ile by
się plan udał – oszczędziliby sobie sporo drogi, bo gościniec robił wielką
pętlę okrążając od południa Komarowe Bagnisko. Co prawda musieliby wówczas
przebyć moczary, które Obieżyświat opisał im wcale nie zachęcająco.
Tymczasem wszakże marsz nie był
przykry. A nawet, gdyby nie groźne przeżycia poprzedniej nocy, można by ten
etap uznać za najmilszy z całej dotychczasowej podróży. Słońce świeciło jasno,
ale nie doskwierało upałem. Lasy w dolinie jeszcze nie straciły liści i mieniły
się kolorami, a wydawały się spokojne i tchnące zdrowiem. Obieżyświat bez
wahania wybierał drogę, sami hobbici na pewno zabłąkaliby się wkrótce wśród
bocznych, krzyżujących się ścieżek. Przewodnik kluczył umyślnie, żeby zmylić
pościg.
-
Bill Ferny niechybnie śledził, w którym miejscu opuściliśmy gościniec – rzekł.
– Nie myślę jednak, by szedł za nami. Zna wprawdzie nieźle okolicę, ale wie, że
nie może się ze mną mierzyć w lesie. Boję się tylko tego, że tamtym powie o
nas. Bo tamci chyba są niedaleko. Jeżeli uwierzą, że idziemy do Archet, tym
lepiej dla nas.
M |
oże
dzięki zręczności Obieżyświata, a może z innych przyczyn, dość, że przez cały
dzień nie zobaczyli śladu ani nie usłyszeli głosu żywego stworzenia: ani
dwunogiego – prócz ptaków, ani czworonogiego – prócz jednego lisa i paru
wiewiórek. Nazajutrz skierowali się już wyraźnie na wschód, ale w dalszym ciągu
otaczała ich cisza i spokój. Trzeciego dnia od opuszczenia Bree wyszli z
Zalesia. Od miejsca, w którym skręcili z gościńca, teren wciąż opadał, a teraz
znaleźli się na rozległej płaszczyźnie, gdzie czekały ich większe trudności.
Byli już daleko za granicami Bree, na bezdrożach dzikiej krainy, zbliżali się
do Komarowego Bagniska. Mieli tu już pod nogami grunt podwilgły, miejscami
grząski, a tu i ówdzie trafiali na rozlewiska i wielkie kępy trzcin i sitowia,
pełne świergotu drobnego, schowanego w gęstwinie ptactwa. Musieli bardzo
ostrożnie wybierać drogę, żeby przejść suchą nogą, a zarazem nie zboczyć z
wytkniętego kierunku. Zrazu posuwali się dość szybko, ale z każdą godziną marsz
stawał się mozolniejszy i bardziej niebezpieczny. Moczary były zwodnicze i
zdradzieckie, nawet Strażnik nie znał wśród zmiennych trzęsawisk stałej ścieżki
i musiał jej za każdym razem szukać. Wędrowców zaczęły nękać muchy, w powietrzu
zaroiło się od chmar drobniutkich komarów, wciskających się w rękawy, nogawki
spodni i we włosy.
-
Żywcem mnie pożerają! – krzyczał Pippin. – Komarowe Bagnisko! Więcej tu komarów
niż wody.
-
Czym one się żywią, kiedy nie mają hobbitów pod ręką? – pytał Sam drapiąc się w
kark.
Spędzili
bardzo niemiły dzień w pustej, brzydkiej okolicy. Obóz rozbili na miejscu
podmokłym, zimnym, niewygodnym, a dokuczliwe owady nie dały im oka zmrużyć. W
trzcinach i trawach gnieździły się jakieś szkaradne stworzenia, sądząc z głosów
gorsza odmiana świerszczy. Były ich tysiące, a ćwierkały: „skręć-kark,
skręć-kark” niezmordowanie przez całą noc, doprowadzając hobbitów niemal do
szaleństwa.
Następny dzień – czwarty – nie
przyniósł większej poprawy, a nocleg, równie jak poprzedni, nie dał wędrowcom
odpoczynku. „Skręcikarki” – jak je przezwał Sam – wprawdzie zostały za nimi,
ale komary prześladowały ich dalej.
Frodo leżał zmęczony, lecz niezdolny
oka zmrużyć, gdy nagle wydało mu się, że w oddali na wschodzie niebo rozświetla
się dziwnie; światło błysnęło i zgasło kilka razy. Nie mógł to być blask świtu,
bo do rana było jeszcze daleko.
-
Co to za światło? – spytał Obieżyświata, który podniósł się i stał wpatrzony w
noc.
-
Nie wiem – odparł tamten. – Za daleko, żeby cos rozeznać. Wygląda jak
błyskawica strzelająca ze szczytu pagórka.
Frodo
położył się znów, ale przez długą chwile widział jeszcze białe rozbłyski, a na
ich tle wysoką, czarną sylwetkę Obieżyświata nasłuchującego czujnie wśród
ciszy. Wreszcie hobbit zapadł w niespokojny sen.
P |
iątego
dnia po krótkim marszu wydostali się w końcu spośród rozlewisk, sitowia i
bagien. Teren przed nimi znów zaczął się wznosić. Na horyzoncie, u wschodu,
dostrzegli pasmo wzgórz. Jedno z nich, odosobnione w prawym końcu łańcucha,
górowało nad innymi. Jego wierzchołek miał kształt spłaszczonego nieco stożka.
-
To Wichrowy Czub – powiedział Obieżyświat. – Stary Gościniec, który
zostawiliśmy daleko po prawej ręce, omija szczyt od południa i przebiega nie
opodal jego podnóży. Jeżeli pójdziemy na wprost, będziemy chyba jutro w
południe na miejscu. Sądzę, że trzeba się o to postarać.
-
Co masz na myśli? – spytał Frodo.
-
To, że wcale nie jestem pewien, co zastaniemy. Góra leży trochę za blisko gościńca.
-
Ale przecież mamy nadzieję spotkać się tam z Gandalfem?
-
Owszem, lecz to słaba nadzieja. Nawet jeżeli Gandalf rzeczywiście wędrował tym
szlakiem, mógł ominąć Bree, a w takim razie nic nie wie o nas. Zresztą byłby to
wyjątkowy przypadek, gdybyśmy się właśnie w tym miejscu zeszli jednocześnie;
bardziej prawdopodobne, że się rozminiemy. Ani dla niego, ani dla nas nie
byłoby bezpiecznie czekać wzajem na siebie zbyt długo. Jeźdźcy, jeżeli im się
nie uda zdybać nas na pustkowiu, zapewne także skierują się na Wichrowy Czub.
Ze szczytu jest rozległy widok na wszystkie strony. Kto wie, czy mnóstwo
tutejszych ptaków i zwierząt nie widzi nas stamtąd w tej chwili. A nie
wszystkie ptaki zasługują na zaufanie; są też inni szpiedzy, znacznie
groźniejsi.
Hobbici
z trwogą spojrzeli na odległe wzgórza. Sam popatrzył w blade niebo, jakby
lękając się, że już nad nimi krążą sokoły albo orły i śledzą ich bystrymi,
nieprzyjaznymi oczyma.
-
Bardzo mi się zrobiło nieswojo po tym, coś powiedział – rzekł do Obieżyświata.
-
Co nam radzisz? – spytał Frodo.
-
Myślę – z namysłem, jakby niepewnie odparł przewodnik – że najlepiej będzie iść
możliwie najprostszą drogą ku wschodowi, żeby dotrzeć do wzgórz, ale nie wprost
na Wichrowy Czub. Znam tam ścieżkę biegnącą u podnóży łańcucha. Zaprowadzi nas
ona na Czub od północy, mniej otwartym stokiem. No, a potem zastanowimy się, co
dalej robić.
P |
rzez
cały dzień brnęli naprzód, póki nie zapadł wczesny, zimny wieczór. Grunt tu już
był suchszy i mniej zarośnięty, ale mgły i opary zalegały nad bagniskami, które
wędrowcy mieli za sobą. Niekiedy odzywał się piskliwie i żałośnie jakiś smutny
ptak, lecz gdy czerwona tarcza słońca z wolna skryła się w cieniu zachodu, cały
kraj ogarnęła głucha cisza. Hobbici myśleli o miłym blasku zachodu przesianym
przez wesołe okna odległego Bag End. Późnym popołudniem trafili na strumień
spływający ze wzgórz i ginący w rozlewiskach moczarów; szli jego brzegiem pod
górę, póki trwał dzień. Ciemno już było, gdy wreszcie zatrzymali się i rozbili
obóz nad strumieniem, pod skarlałą olchą. Na tle mrocznego nieba majaczyły im
już nagie, bezdrzewne zbocza wzgórz. Tej nocy wystawili przy obozowisku wartę,
a przewodnik chyba wcale się nie kładł. Księżyc wzeszedł duży i we
wcześniejszych godzinach nocnych zimna, siwa poświata zalewała krajobraz.
Nazajutrz wyruszyli wkrótce po
wschodzie słońca. Powietrze było mroźne, niebo blade, jasnobłękitne. Hobbici
czuli się raźni, jak po dobrze przespanej nocy. Przywykli już do długich
marszów po krótkich popasach – o wiele krótszych w każdym razie, niż w Shire
uznawano za niezbędne dla jakiego takiego pokrzepienia sił. Pippin twierdził,
że Frodo wygląda teraz na dwakroć tęższego hobbita niż dawniej.
-
A to dziwne – odparł Frodo – jeśli wziąć pod uwagę, że jest mnie dwa razy
mniej. Spodziewam się, że kiedyś wreszcie przestanę chudnąć, bo inaczej wkrótce
zamienię się w widmo.
-
Nie mów takich rzeczy! – żywo przerwał mu Obieżyświat z niespodziewaną
surowością.
W |
zgórza
się przybliżyły. Tworzyły falisty grzebień, w wielu miejscach wznoszący się do
tysiąca bez mała stóp, tu i ówdzie opadający w doliny lub przełęcze, które
otwierały drogę do krajów położonych na wschód od górskiego łańcucha. Hobbici
dostrzegali ciągnące się wzdłuż grani szczątki porosłych zielenią murów i fos,
a w dolinach sterczały jeszcze ruiny dawnych kamiennych budowli. Wieczorem
dotarli do podnóży zachodnich stoków i tu zatrzymali się na nocleg. Była to noc
piątego października, a od wyruszenia z Bree upłynęło sześć dni.
Rankiem zobaczyli po raz pierwszy od
wyjścia z Zalesia wyraźną drogę. Skręcili w prawo i posuwali się ku południowi.
Droga biegła kręto, jakby umyślnie klucząc, żeby się skryć zarówno przed
obserwacją ze szczytów, jak i z równiny, od zachodu. Zanurzała się w leśne
parowy, wspinała się na strome skarpy, a jeśli biegła bardziej płaskim i
otwartym terenem, osłaniały ją z obu stron ogromne głazy i kamienne usypiska,
za którymi podróżni byli ukryci jak za płotem.
-
Ciekaw jestem, kto tę ścieżkę zbudował i w jakim celu? – rzekł Merry, gdy
maszerowali takim korytarzem pod murem ze szczególnie dużych i ciasno
skupionych głazów. – nie bardzo mi się to podoba. Wygląda trochę jakby... jakby
kurhanowo. Czy na Wichrowym Czubie jest także kurhan?
-
Nie. Ani na Wichrowym Czubie, ani na żadnym z tych wzgórz nie na kurhanów –
odparł Obieżyświat. – Ludzie z zachodu nigdy tu nie mieszkali, jakkolwiek pod
koniec swojej epoki bronili przez czas pewien tego łańcucha przeciw złym siłom
ciągnącym z Angmaru. Ta ścieżka łączyła twierdze biegnąc pod obronnym murem.
Ale znacznie dawniej, w pierwszych dniach Północnego Królestwa, zbudowano na
Wichrowym Czubie ogromną wieżę strażniczą i nazwano ją Amon Sul. Później
strażnica spłonęła i rozsypała się w gruzy, tak że dziś zostało po niej tylko
koliste rumowisko, niby surowa korona na głowie starego wzgórza. Ale niegdyś
była to smukła i piękna wieża. Pono z niej właśnie Elendil wypatrywał nadejścia
Gil-galada z zachodu w czasach Ostatniego Sojuszu.
Hobbici
uważnie popatrzyli na Obieżyświata. Okazało się, że zna historię dawnych lat
nie gorzej niż ścieżki na pustkowiu.
-
Kim był ten Gil-galad? – spytał Merry.
Niespodzianie
ściszony głos zaczął szeptać:
Śpiewano
smętną pieśń w gromadzie –
Ostatni
to monarchów wzór
W
kraju od Morza aż do Gór.
Miecz
jego długi, lanca lekka,
Hełm
było widać już z daleka –
A
w srebrnej tarczy lśniły wraz
Odbite
krocie złotych gwiazd.
Dziś
go już nie ma, choć był drzewiej –
Gdzie
się ukrywa – nikt z nas nie wie,
Bo
jego gwiazda pełna lśnień
W
Mordoru spadła wieczny cień.
Przyjaciele
w zdumieniu odwrócili głowy, bo to był głos Sama.
-
Mów dalej – rzekł Merry.
-
Tylko tyle umiem – wyjąkał czerwieniąc się Sam. – Nauczył mnie tego pan Bilbo,
kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Nieraz mi takie historie opowiadał, bo
wiedział, że strasznie lubię słuchać o elfach. To pan Bilbo także nauczył mnie
czytać i pisać. Bardzo był uczony nasz kochany stary pan Bilbo. Pisał wiersze.
Ten wiersz, który wam powiedziałem, także on ułożył.
-
Nie wymyślił go sam – oświadczył Strażnik. – To część ballady pod tytułem
„Koniec Gil-galada”, w starożytnym języku. Bilbo widocznie ją przetłumaczył.
Nic o tym nie wiedziałem.
-
Było więcej zwrotek – dodał Sam – a wszystkie o kraju Mordor. Ale nie nauczyłem
się ich na pamięć, bo mnie przejmowały dreszczem. Nie myślałem, że mnie też
przypadnie tam wędrować.
-
Do Mordoru! – krzyknął Pippin. – Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
-
Nie wymawiaj tak głośno tej nazwy! – rzekł Obieżyświat.
S |
łońce
już stało wysoko, gdy wreszcie dotarli do południowego końca ścieżki i ujrzeli
przed sobą w bladym, przeźroczystym świetle październikowej pogody szarozielony
wał, który niby grobla prowadził na północny stok góry. Postanowili wejść na
szczyt natychmiast, za jasnego dnia. Dłużej kryć się nie było sposobu,
zostawała im tylko nadzieja, że nie śledzi ich żaden wróg ani szpieg. Na
wzgórzu nic się nie poruszało. Jeśli nawet Gandalf był gdzieś w pobliżu, nie
dawał znaku życia.
Na zachodnim ramieniu Wichrowego
Czuba znaleźli zaciszną kotlinę, której dno miało kształt miski wyścielonej
trawą. Tu zostawili Sama i Pippina wraz z kucem i wszystkimi bagażami.
Obieżyświat natomiast, Frodo i Merry poszli dalej ku górze. Po półgodzinnej
wspinaczce przewodnik pierwszy stanął na szczycie, Frodo i Merry podążali za
nim zmęczeni i zdyszani. Ostatnia stromizna była uciążliwa i skalista.
Na szczycie – tak jak Obieżyświat
zapowiadał – ujrzeli szeroki pierścień kamieni, szczątki dawnych murów wieży,
dziś rozsypane w gruz i porosłe już od wieków trawą. Ale pośrodku piętrzył się
stos drobniejszych kamieni, sczerniałych od ognia. Wokół darń była wypalona do
korzeni, a wszędzie wewnątrz pierścienia ruin osmalona i zwiędła, jak gdyby
płomień omiótł cały szczyt. Nie dostrzegali jednak nigdzie śladu jakiejkolwiek
żywej istoty. Kiedy stanęli na skraju pierścienia ruin, roztoczył się przed
nimi w dole rozległy widok na obszar przeważnie pusty i monotonny, urozmaicony
jedynie na południu plamą lasu, za którym tu i ówdzie przebłyskiwała gdzieś
daleko woda. U południowych podnóży gór wił się jak wstążka Stary Gościniec; wybiegał
od zachodu, kręcił to pod górę, to w dół i niknął za ciemniejącym grzbietem na
wschodzie. Gościniec był pusty. Kierując wzrok za jego biegiem na wschód,
hobbici zobaczyli góry; ich bliższe podnóża były brunatne i ciemne, dalej
rysowały się wynioślejsze, szare sylwety, a zza nich wychylały się strzeliste,
białe szczyty, błyskające wśród obłoków.
-
No, doszliśmy! – rzekł Merry. – Bardzo ponure i niegościnne miejsce. Ani wody,
ani schronienia. Ani znaku od Gandalfa. Nie mam mu o prawda za złe, że się nie
zatrzymał... jeśli rzeczywiście był tutaj.
-
Nie wiem – rzekł Obieżyświat rozglądając się w zamyśleniu. – Nawet gdyby
dopiero w dzień czy dwa po naszym wymarszu znalazł się w Bree, mógłby tu
przybyć wcześniej od nas. Umie podróżować szybko, jeśli czas nagli. – Schylił
się i przyjrzał kamykowi leżącemu na szczycie stosu. Kamyk był płaski i bielszy
niż inne, jakby uniknął ognia. Obieżyświat wziął go do ręki i zaczął badać
obracając w palcach. – Ktoś go musiał położyć tu niedawno – rzekł. – Co
myślicie o tych znakach?
Na płaskim spodzie kamienia
Frodo dostrzegł jakieś wydrapane rysy:
-
Widzę jakby kreskę, kropkę, trzy kreski – powiedział.
-
Pierwsza kreska z lewej strony wygląda na runiczną literę G z lekko
naznaczonymi odgałęzieniami – odparł Obieżyświat. – Może to być znak zostawiony
przez Gandalfa, chociaż pewności co do tego nie ma. Zadrapania są delikatne i
niewątpliwie świeże. Ale znaki mogą być również innego pochodzenia i wcale nie
nas dotyczyć. Strażnicy, którzy niekiedy tutaj bywają, często używają runów.
-
Przypuśćmy, że te znaki wydrapał na kamieniu Gandalf. Cóż one by znaczyły? –
spytał Merry.
-
Sądzę – odpowiedział Obieżyświat – że należałoby odczytać G3, czyli że Gandalf
był tu trzeciego października, to jest trzy dni temu. Można by też wywnioskować,
że spieszył się i że niebezpieczeństwo było blisko; dlatego nie miał czasu i
nie ważył się pisać więcej i wyraźniej. Ale w takim razie musimy zachować
wielką ostrożność.
-
Cokolwiek mówią te znaki, chciałbym wiedzieć na pewno, że to Gandalf je zostawił
– odezwał się Frodo. – Odetchnąłbym spokojnie, gdybym wiedział, że Czarodziej
znajduje się gdzieś na tej drodze, przed nami czy też za nami.
-
Może – powiedział Obieżyświat. – Co do mnie, sądzę, że Gandalf był tutaj i że
był w niebezpieczeństwie. Widzimy ślady spalenizny, a to mi przypomina błyski,
które przed trzema dniami zauważyliśmy nocą na wschodzie. Domyślam się, że tu
na szczycie został napadnięty, ale jaki był wynik walki – trudno zgadnąć. W
każdym razie tu już go nie ma, więc musimy sami sobie radzić i podążać do
Rivendell jak się da.
-
Czy stąd daleko do Rivendell? – spytał Merry ze znużeniem rozglądając się
dokoła. Oglądany ze szczytu Wichrowego Czuba świat zdawał się bardzo wielki i
bardzo dziki.
-
O ile wiem, nikt nie mierzy tej drogi na mile dalej niż do „Opuszczonej
Gospody”, która znajduje się o dzień marszu na wschód od Bree. Jedni mówią:
daleko, inni powiadają: blisko. Dziwna to droga, każdy rad dojść do celu,
prędzej czy później. Mogę wam jednak powiedzieć, ile czasu zajęłoby to mnie, gdybym
szedł przy pięknej pogodzie i nie napotkał przeszkód: dwanaście dni do Brodu
Bruinen, gdzie gościniec przecina Grzmiącą Rzekę, wypływającą z Rivendell. Mamy
około dwóch tygodni marszu przed sobą, bo nie sądzę, byśmy mogli iść gościńcem.
-
Dwa tygodnie! – zawołał Frodo. – Ileż może się zdarzyć w ciągu dwóch tygodni!
-
Bardzo dużo – przyznał Obieżyświat.
Jakiś
czas stali w milczeniu na szczycie wzgórza, tuż nad południowym skrajem. W tym
pustkowiu Frodo po raz pierwszy w pełni uświadomił sobie swoją samotność i
grozę położenia. Gorzko żałował, że los nie pozwolił mu żyć spokojnie w
ukochanym Shire. Patrzał z góry na nienawistny gościniec, który biegł wstecz na
zachód, ku rodzinnemu krajowi. Nagle spostrzegł na drodze dwa czarne punkciki
posuwające się z wolna od wschodu na zachód. Rozglądając się pilnie zobaczył
trzy inne pełznące z zachodu na spotkanie tamtych. Krzyknął i chwycił Strażnika
za ramię.
-
Patrz! – rzekł wskazując palcem.
Obieżyświat
błyskawicznie rzucił się na ziemię za wałem gruzów i pociągnął Froda za sobą.
Merry padł obok nich.
-
Co to? – spytał szeptem.
-
Nie wiem, ale obawiam się najgorszego – odparł Obieżyświat.
Z
wolna poczołgali się znów na skraj ruin i wyjrzeli przez szparę między dwoma
spękanymi głazami. Powietrze było już teraz mniej przejrzyste, bo -–po jasnym
ranku – w południe nadciągnęły od wschodu chmury i dogoniły słońce, gdy
przechyliło się ku zachodowi. Trzy czarne punkty dostrzegali wszyscy, lecz ani
Frodo, ani Merry nie odróżniali ich kształtów wyraźnie. Mimo to przeczuwali, że
tam, w dole, Czarni Jeźdźcy gromadzą się na gościńcu u podnóża góry.
-
Tak – rzekł Obieżyświat, który mając wzrok bystrzejszy nie mógł o tym wątpić. –
Nieprzyjaciel jest tuż.
Pospiesznie
wycofali się i ześliznęli po północnym stoku do kotlinki, w której zostawili
przyjaciół.
S |
am
i Peregrin tymczasem nie próżnowali. Zbadali dokładnie kotlinkę i najbliższe
zbocza. Odkryli na stoku opodal źródło czystej wody, a w jego pobliżu ślady
stóp, dość świeże, najdalej sprzed dwóch dni. W samej kotlince znaleźli ślady
ogniska oraz inne dowody, że ktoś tu bardzo niedawno obozował przez krótki
czas. Od strony szczytu na skraju kotliny sterczały skalne złomy. Sam znalazł
ukryty za nimi zapas drew, porządnie zebranych w wiązki.
-
Ciekaw jestem, czy to stary Gandalf był tutaj – powiedział do Pippina. – Bo
ten, kto przygotował taki zapas, miał chyba zamiar wrócić.
Obieżyświat
żywo zainteresował się odkryciami hobbitów.
-
Szkoda, że się nie zatrzymałem i nie zbadałem sam tej kotlinki – rzekł biegnąc
do źródła, żeby obejrzeć ślady stóp.
-
A więc, jak się obawiałem, Sam i Pippin zadeptali na wilgotnym gruncie
wszystkie ślady, tak, że się zatarły i splątały – oświadczył po powrocie. –
Musieli tu niedawno być Strażnicy. Oni to zostawili wiązki drew. Są jednak
świeższe jeszcze ślady, których nie mogli zrobić Strażnicy. W każdym razie
rozróżniłem jeden ślad, sprzed dwóch dni czy może wczorajszy, odcisk ciężkich
butów. Jeden taki ślad jest niewątpliwy. Co do innych nie mam pewności, ale
zdaje się, że było tu kilka par nóg w grubych butach. – Umilkł i zamyślił się
stroskany. Hobbitom ukazały się w wyobraźni postacie jeźdźców w płaszczach i
butach. Jeżeli prześladowcy znają tę kotlinkę, niechże przewodnik zdecyduje się
odejść dokądkolwiek, a im prędzej, tym lepiej! Sam z głęboką niechęcią patrzał
na to miejsce, odkąd się dowiedział, że Nieprzyjaciel jest na gościńcu, ledwie
o kilka mil stąd.
-
Czy nie warto by, panie Obieżyświecie, wycofać się zaraz? – spytał
niecierpliwie. – Robi się późno, a ta dziura wcale mi się nie podoba. Sam nie
wiem czemu, ale mnie tu strach oblatuje.
-
Tak, trzeba rzeczywiście podjąć jakąś decyzję nie zwlekając – zgodził się
Obieżyświat podnosząc wzrok ku niebu, żeby się zorientować w porze dnia i
pogodzie. – No, tak, Samie – rzekł po chwili – mnie też się to miejsce nie
podoba, ale nie przychodzi mi na myśl żadne lepsze, które dałoby się przed nocą
osiągnąć. Tu przynajmniej jesteśmy na razie ukryci, ale gdybyśmy ruszyli się,
pewnie by nas szpiedzy wypatrzyli. Nie moglibyśmy nic zrobić, chyba cofnąć się
na północ po tej stronie łańcucha wzgórz, gdzie teren jest mniej więcej taki
sam jak tutaj. Gościniec jest strzeżony, a musielibyśmy go przeciąć, gdybyśmy
chcieli zaszyć się w zarośla dalej na południu. Po północnej stronie gościńca
za wzgórzami na wiele mil ciągnie się kraj płaski i odsłonięty.
-
Czy jeźdźcy widzą? – spytał Merry. – Bo zauważyłem, że zwykle, i to w biały
dzień, używają raczej nosa niż oczu i węszą – jeśli można się tak wyrazić. Mimo
to kazałeś nam paść na ziemię, kiedy ich spostrzegłeś tam, w dole, a teraz
mówisz, że by nas wypatrzyli gdybyśmy się próbowali ruszyć.
-
Zachowałem się nieostrożnie na szczycie – odparł Obieżyświat. – Bardzo mi
zależało na odnalezieniu jakiegoś znaku do Gandalfa, to jednak był błąd, że we
trzech weszliśmy tam i stali tak długo. Czarne konie mają dobry wzrok, a
zresztą jeźdźcy posługują się ludźmi albo innymi stworzeniami jako szpiegami,
mieliśmy tego dowód w Bree. Sami nie widzą jasnego światła tak jak my, lecz
nasze postacie rzucają na ich myśli cień, który tylko południowe słońce
rozprasza. W ciemnościach natomiast jeźdźcy dostrzegają wiele różnych znaków i
rzeczy, dla nas niewidzialnych: dlatego nocą są najgroźniejsi. O każdej zaś
porze czują węchem krew żywych istot, pożądają jej i nienawidzą zarazem. Mają
też inne zmysły niż wzrok i węch. My też wyczuwamy obecność jeźdźców: kiedy tu
się znaleźliśmy, niepokój zamącił nam serca, nim zobaczyliśmy ich na drodze.
Oni wyczuwają naszą bliskość jeszcze wyraźniej. A w dodatku – Obieżyświat
zniżył głos do szeptu – Pierścień ich przyciąga.
-
A więc nie ma ratunku? – spytał Frodo rozglądając się gorączkowo. – Jeżeli się
ruszę, zobaczą mnie i pochwycą. Jeżeli tu zostanę, przyciągnę ich do siebie.
Obieżyświat
położył mu rękę na ramieniu.
-
Została jeszcze nadzieja – rzekł. – Nie jesteś sam. To drzewo, przygotowane do
rozpalenia ogniska, możemy uznać za dobry znak. Marny tu znaleźliśmy schron i
nie do obrony, ale ogień zastąpi jedno i drugie. Sauron umie posługiwać się
ogniem, jak zresztą każdym innym środkiem, do złych celów, lecz jeźdźcy ognia
nie lubią i boją się tych, którzy nim władają. Ogień jest naszym
sprzymierzeńcem na pustkowiu.
-
Może – mruknął Sam – ale też trudno wyraźniej oznajmić o naszej obecności,
chyba że wprost krzyknęlibyśmy: „Hola, tu jesteśmy!”
W |
najbardziej ukrytym kącie, na dnie kotlinki
rozpalili ognisko i zgotowali strawę. Cienie już się wydłużyły, pochłodniało.
Hobbici nagle uświadomili sobie, że są okropnie głodni, bo od śniadania nic w
ustach nie mieli, ale nie odważyli się na sutszą wieczerzę. Mieli przed sobą
kraj pustynny, zamieszkany jedynie przez ptaki i zwierzęta, okolicę
niegościnną, którą porzuciły wszystkie plemiona. Strażnicy zapuszczali się
czasem poza łańcuch wzgórz, lecz było ich niewielu i nigdy nie przebywali w
tych stronach długo. Inni podróżni rzadko się trafiali albo też należeli do
istot, których lepiej nie spotykać: wałęsały się niekiedy trolle z północnych
dolin Gór Mglistych. Tylko gościńcem wędrował ktoś czasem, najczęściej
krasnoludy, które miały własne sprawy, a dla obcych skąpe były w słowa i
nieskore do pomocy.
-
Nie wiem, co zrobić, żeby nam prowiantu starczyło do końca – rzekł Frodo. –
Ostatnimi dniami oszczędzaliśmy bardzo, dzisiejszej kolacji też nikt ucztą by
nie nazwał, a mimo to zużyliśmy już więcej zapasów, niż należało, jeśli
pozostały nam, skromnie licząc, dwa tygodnie marszu.
-
Na pustkowiu można znaleźć pożywienie – odparł Obieżyświat. – Jagody, korzenie,
zioła. W razie potrzeby umiem też coś upolować. Póki zima nie nadciągnie, głodu
się nie lękajcie. Tylko że zbieranie żywności i łowy zajmują dużo czasu i
dodają trudów, a my musimy się spieszyć. Zaciśnijcie więc pasów, a pocieszajcie
się nadzieją na zastawione stoły w domu Elronda.
Z zapadnięciem mroku zrobiło się
jeszcze zimniej. Wyglądając nad krawędzią kotlinki hobbici nie widzieli nic
prócz szarego krajobrazu, szybko zanurzającego się w ciemność. Na niebo, znów
rozpogodzone, z wolna wypływały gwiazdy. Frodo i jego przyjaciele kulili się
przy ognisku, otuleni we wszystkie ciepłe rzeczy i koce, jakie zdołali pozbierać.
Tylko Obieżyświat zadowolił się jednym płaszczem i siadł nieco na uboczu ćmiąc
w zadumie fajkę. Kiedy zapadła noc, ognisko zaś rozpaliło się żywym blaskiem,
zaczął hobbitom opowiadać różne historie, by oderwać ich myśli od
niebezpieczeństw. Znał wiele starych opowieści i legend o elfach i o ludziach,
o szlachetnych i nikczemnych czynach z Dawnych Dni. Słuchając, hobbici
zastanawiali się, ile też lat może mieć Obieżyświat i gdzie nauczył się tego
wszystkiego.
-
Opowiedz nam o Gil-galadzie – odezwał się niespodzianie Merry, gdy przewodnik
skończył historię o królestwach elfów. – Czy znasz więcej zwrotek tej starej
ballady, o której nam wspominałeś?
-
Owszem, znam – odparł Obieżyświat. – Frodo zna ją także, bo ta historia wiąże
się z naszą sprawą.
Merry
i Pippin spojrzeli na Froda, zapatrzonego w ogień.
-
Wiem tylko to, co mi Gandalf powiedział – rzekł Frodo z namysłem. – Gil-galad
był ostatnim wielkim królem elfów w Śródziemiu. Gil-galad znaczy w języku elfów
„Światłość Gwiazd”. Wraz z Elendilem, Przyjacielem Elfów, wybrał się on do
krainy...
-
Nie! – przerwał mu Obieżyświat. – tego nie trzeba opowiadać dzisiejszej nocy,
kiedy słudzy Nieprzyjaciela są tuż. Jeżeli uda nam się dotrzeć do dworu
Elronda, usłyszycie tam całą historię bez przemilczeń.
-
W takim razie opowiedz coś innego o dawnych dziejach – prosił Sam. – Mów o
elfach sprzed zmierzchu ich królestwa. Bardzo, bardzo bym chciał słuchać
historii o elfach. Noc taka straszna tutaj!
-
Opowiem wam o Tinuviel – rzekł Obieżyświat. – Opowiem w skrócie, bo to długa
historia i końca jej nikt nie zna. Prócz Elronda nikt też dziś nie pamięta
dokładnie, jak ją ongi opowiadano. Piękna historia, chociaż smutna, jak
wszystkie legendy Śródziemia, a przecież może pokrzepić wasze serca.
Chwilę
milczał, a potem, zamiast mówić, zaczął z cicha śpiewać:
Zielone
liście, zieleń traw,
Wysoki,
jasny szalej –
Na
tle cienistych alej.
Tinuviel
wiedzie tutaj tan
(Ton
fletni – słyszysz – bliski),
A
w jej włosach światło gwiazd
I
w sukni gwiezdne błyski.
Zziębnięty
Beren przyszedł z gór,
Wędrował
wciąż pod liśćmi –
Aż
ujrzał rzeki elfów brzeg
I
rzekł: gdzież dalej iść mi?
I
spojrzał na szaleju liść:
Na
płaszczu złoto słońca
I
fala włosów niby cień
Za
głową szła – tańcząca.
Zmęczonym
stopom jakiż lek!
Wędrówek
dość bez końca!
Więc
ruszył naprzód poprzez bór,
Chwytając
blask miesiąca.
A
ją przez elfów mroczny las
Tańcząca
stopa niesie –
A
on samotny tak jak wprzód
W
milczącym błądzi lesie.
A
czasem słyszy szelest stóp
Wśród
liści lip leciutki –
A
czasem jak z podziemnych grot
Melodii
cichej nutki.
Szaleju
liść już dawno zwiądł,
A
z bukowego drzewa
Czerwone
liście lecą w krąg
I
zimny wiatr je zwiewa.
Szukał
jej wszędzie, szukał wciąż,
Gdzie
leżał liść pokotem,
Gdy
w mroźnym niebie księżyc lśnił
I
gwiazdy przy nim złote.
W
miesięcznym blasku lśnił jej płaszcz,
Gdy
na pagórku, w dali
Tańczyła,
mając u swych stóp
Srebrzystą
mgłę z opali.
Minęła
zima – ona znów
Swą
piosnką budzi wiosnę,
Jak
topniejącej wody szum
I
tryle z nieb radosne.
U
stóp jej – patrz – rozkwita kwiat,
Już
Beren urzeczony
Z
nią tańczyć chciałby pośród traw
I
z kwiatów pleść korony.
I
znów uciekła – Beren w głos
„Tinuviel
– wołał – miła”.
Myślała,
że to może elf,
Więc
główkę odwróciła.
Ten
głos snadź rzucił na nią czar –
Stanęła
urzeczona,
I
wtedy spełnił się jej los,
Gdy
padła mu w ramiona.
A
gdy w jej oczu spojrzał toń,
Jak
na niebieskim łanie,
Oczarowany
ujrzał gwiazd
Srebrzyste
migotanie.
Tinuviel,
najpiękniejsza wśród
Odwiecznych
elfów grona –
Zarzuca
nań swych włosów sieć
I
srebrne swe ramiona.
Daleką
drogę dał im los
Wśród
mroźnych gór kamieni,
Przez
mrok podziemnych, głuchych grot
I
lasy pełne cieni.
Dzieliły
ich obszary mórz,
Lecz
w końcu się spotkali...
I
dawno zmarli... tylko pieśń
Pobrzmiewa
w lesie dalej.
Westchnął
i dopiero po długiej chwili powiedział:
-
To jest pieśń na modłę zwaną przez elfów ann-thennath, ale trudno ją
przetłumaczyć na Wspólną Mowę, słyszeliście ledwo nieudolne echo prawdziwej
pieśni. Opowiada ona o spotkaniu Berena, syna Barahira, z Luthien Tinuviel.
Beren był śmiertelnym człowiekiem, Luthien natomiast córką Thingola, króla
wszystkich elfów Śródziemia za czasów młodości naszego globu. Świat nie zrodził
nigdy piękniejszej dziewczyny niż Luthien. Jej uroda jaśniała jak gwiazda nad
mglistymi krajami północy, a z twarzy bił blask. W owych czasach Wielki
Nieprzyjaciel, którego sługą tylko był Sauron z Mordoru, mieszkał w Angband, na
północy; elfy z zachodu, wracając do Śródziemia, wypowiedziały mu wojnę, chcąc
odzyskać zagrabione ongi Silmarile. Praojcowie ludzi pomagali elfom. Ale
Nieprzyjaciel zwyciężył, Barahir poległ, Beren zaś uniknąwszy wielkich
niebezpieczeństw przybył przez Góry Zgrozy do tajemnego królestwa Thingola w
lasach Neldoreth. Tu ujrzał Luthien tańczącą i śpiewającą na polanie nad
zaczarowaną rzeką Esgalduną. Nazwał dziewczynę Tinuviel, a to znaczy w
starożytnym jezyku: słowik. Potem musiał walczyć z wielu przeszkodami i długo
trwała rozłąka tych dwojga. Tinuviel ocaliła Berena z lochów Saurona, razem
przeżyli mnóstwo niebezpieczeństw, a nawet strącili Wielkiego Nieprzyjaciela z
tronu i z jego żelaznej korony wyjęli jeden z trzech Silmarilów – które były
najcenniejszymi klejnotami świata – na dar ślubny dla króla Thingola od córki.
W końcu jednak wilk, przybyły od bram Angbandu, zabił Berena; umarł on w
objęciach swojej Tinuviel. Ona dobrowolnie wybrała los śmiertelnych, zgodziła
się umrzeć dla świata, żeby pójść za ukochanym. Pieśń mówi, że spotkali się
znów za Morzem Rozłąki i na krótko wrócili żywi do zielonych lasów, a potem
razem przeszli granice ziemskie. Tak się stało, że spośród wszystkich elfów
jedna jedyna Luthien Tinuviel umarła i opuściła świat, a elfy straciły tę,
którą najbardziej kochały. Ale jej potomstwo zapoczątkowało dynastię władców –
elfów panujących wśród ludzi. Po dziś dzień żyją prawnuki Luthien i powiedziane
jest, że ród jej nigdy nie wygaśnie. Z tego rodu wywodzi się Elrond, pan na
Rivendell. Albowiem ze związku Berena i Luthien urodził się Dior, spadkobierca
Thingola. Dior zaś spłodził Elwingę Białą, która zaślubiła Earendlila; on to
pożeglował spośród mgieł świata na morza niebios, mając klejnot Silmaril na
czole. Od Earendila pochodzą królowie Numenoru, czyli Westernesse.
Obieżyświat
mówił, a hobbici siedzieli wpatrzeni w jego niezwykłą, ożywioną twarz,
oświetloną czerwonym odblaskiem ognia. Oczy mu błyszczały, głos dźwięczał
pieknie i poważnie. Nad głową miał czarne, roziskrzone od gwiazd niebo. Nagle
mdła poświata ukazała się nad koroną Wichrowego Czuba. Księżyc z wolna wspinał
się nad wzgórze, w którego cieniu kryli się dotąd podróżni, a gwiazdy nad
szczytem zbladły.
Opowieść była skończona. Hobbici
poruszyli się, przeciągnęli kości.
-
Patrzcie – rzekł Merry. – Księżyc już wysoko, musi być późna godzina.
Wszyscy
spojrzeli w górę i w tej samej chwili zobaczyli na szczycie jakiś kształt
drobny i czarny zarysowujący się w księżycowym blasku. Może zresztą był to
tylko duży kamień albo występ skalny łudzący wzrok w tym oświetleniu.
Sam i Merry wstali i odsunęli się od
ogniska. Frodo i Pippin siedzieli nadal milcząc. Obieżyświat pilnie wpatrywał
się w blask księżycowy nad szczytem. Wszystko dokoła wydawało się spokojne i
ciche, lecz teraz, gdy Obieżyświat przestał opowiadać swoje historie, Frodo
uczuł zimny dreszcz ogarniający mu serce. Przysunął się bliżej do ognia. W tym
momencie Sam, który odszedł był przed chwilą na krawędź kotlinki, wrócił pędem.
-
Nie wiem dlaczego – rzekł – ale nagle zdjął mnie strach. Za żadne skarby nie
odważyłbym się wyleźć z tej dziury. Wydało mi się, że coś pełznie po stoku.
-
Czy cos widziałeś? – spytał Frodo zrywając się na równe nogi.
-
Nie, proszę pana. Nic nie widziałem, ale co prawda nie czekałem, żeby się
rozejrzeć.
-
Ja cos widziałem – rzekł Merry – a przynajmniej takie miałem wrażenie, hjakbym
tam, na zachodzie, gdzie księżyc oświetla równinę i gdzie sięga cień gór,
dostrzegał parę czarnych sylwetek. Zdawało mi się, że suną w naszą stronę.
-
Zbliżcie się jak najbardziej do ogniska, twarzami obróćcie się na zewnątrz! –
krzyknął przewodnik. – Niech każdy ma w pogotowiu długi kij!
Wstrzymując
dech siedzieli w milczącym napięciu, plecami zwróceni do ognia, wbijając wzrok
w cienie, które ich oblegały. Nic jednak się nie działo. Nic nie drgnęło ani
nie odezwało się wśród nocy. Frodo poruszył się, nie mogąc dłużej znieść tej
ciszy; miał nieprzepartą chęć krzyknąć głośno.
-
Tss! – szepnął Obieżyświat.
-
Co to? – wyjąkał w tej samej chwili Pippin.
Na
krawędzi kotlinki, po stronie przeciwległej do stoku, wyczuli raczej niż
dostrzegli jakiś cień czy może kilka cieni. Wytężyli wzrok i wydało im się, że
cienie z każdą sekundą rosną. Wkrótce pozbyli się resztek wątpliwości: trzy,
cztery wysokie, czarne postacie stały na skraju kotliny i spoglądały na
obozujących z góry. Były tak czarne, że wyglądały jak czarne dziury wybite w
gęstwinie cienia czającego się za nimi. Frodo złowił uchem nikły syk, jak gdyby
tchnienie zatrutego oddechu, i przeszył go lodowaty dreszcz. Czarne postacie
zaczęły się z wolna przybliżać.
Pippin i Merry w przerażeniu rzucili
się na ziemię i przywarli do niej na płask. Sam przyskoczył do Froda. Frodo,
wcale nie mniej wystraszony od towarzyszy, dygotał jak w febrze, lecz nagle nad
paniką wzięła górę pokusa, żeby włożyć Pierścień na palec. Ta myśl tak nim
owładnęła, że wyparła wszystkie inne. Pamiętał przygodę w Kurhanie, pamiętał
nakazy Gandalfa, ale jakaś siła przynaglała go, żeby zlekceważył wszystkie
ostrzeżenia, i Frodo pragnął jej ulec. Nie dlatego, by miał nadzieję dzięki
temu uratować się lub coś zdziałać; po prostu coś go przymuszało do chwycenia
za Pierścień i wsunięcia go na palec. Nie mógł mówić. Zdawał sobie sprawę, że
Sam patrzy na niego tak, jakby rozumiał, iż jego pan znalazł się w wielkiej
rozterce; lecz Frodo nie był zdolny odwrócić głowy w stronę Sama. Zamknął oczy
i przez chwilę walczył z pokusą, lecz z każdą chwilą opór jego słabnął, aż
wreszcie hobbit z wolna wyciągnął łańcuszek z kieszeni i włożył Pierścień.
Nic się wokół niego nie zmieniło,
otaczała go nadal mgła i mrok, ale napastnicy ukazali mu się natychmiast ze
straszliwą wyrazistością. Frodo przenikał wzrokiem przez czarne płaszcze. Było
ich pięciu, pięć wysokich postaci; dwie stały na krawędzi kotliny, trzy
posuwały się ku ognisku. W białych twarzach płonęły przenikliwe, bezlitosne
oczy. Pod płaszczami ubrani byli w długie, szare szaty, na siwych włosach mieli
srebrne hełmy, w kościstych rękach stalowe miecze. Przeszyli Froda spojrzeniem
i rzucili się ku niemu. W rozpaczy hobbit dobył także miecza i wydało mu się,
że ostrze rozbłysło czerwonym płomieniem jak pochodnia. Dwaj napastnicy
zatrzymali się. Trzeci, wyższy od innych, miał długie, połyskliwe włosy, a na
hełmie koronę. W jednej ręce trzymał miecz, w drugiej nóż, a zarówno ten nóż
jak dzierżąca go ręka lśniły bladym światłem. Runął naprzód prosto na Froda.
W tym samym okamgnieniu Frodo padł
twarzą na ziemię i usłyszał swój własny głos wołający: „O Elbereth! O
Gilthoniel!” Jednocześnie rąbnął mieczem po stopach napastnika. Przeraźliwy
krzyk rozdarł noc, a Frodo poczuł ból, jakby sopel lodu przebił mu lewe ramię.
Omdlewając, poprzez wirującą mgłę ujrzał jeszcze Obieżyświata, który wyskoczył
z mroku z płonącymi żagwiami w obu rękach. Ostatnim wysiłkiem Frodo zsunął z
palca Pierścień i zacisnął go mocno w prawej pięści.