N |
azajutrz
Frodo zbudził się pokrzepiony. Leżał w kolibie uplecionej z żywych gałęzi,
zwisających aż do ziemi; łoże, uścielone z paproci i mchów, było miękkie i
wonne. Przez drżące, jeszcze zielone liście przeświecało słońce. Frodo zerwał
się i wyszedł z koliby. Opodal skraju lasu siedział na trawie Sam. Pippin
stojąc patrzał w niebo i badał pogodę. Po elfach nie było ani śladu.
-
Zostawili nam owoce, chleb i piwo – rzekł Pippin. – Zjedz śniadanie. Chleb
smakuje niemal tak samo wybornie jak w nocy. Byłbym nic nie zostawił dla
ciebie, ale Sam mnie pilnował.
Frodo
usiadł obok Sama i zabrał się do jedzenia.
-
Jakie masz plany na dzisiaj? – spytał Pippin.
-
Dojść możliwie jak najszybciej do Buckleburga – odparł Frodo, po czym całą
uwagę poświęcił śniadaniu.
-
Jak sądzisz, czy zobaczymy znów tych jeźdźców? – spytał Pippin beztrosko. W
porannym słońcu myśl o spotkaniu choćby armii Czarnych Jeźdźców nie wydawała mu
się wcale straszna.
-
Prawdopodobnie tak – rzekł Frodo, nierad, że mu o tym przypomniano. – Mam
jednak nadzieję, że przeprawimy się za rzekę, nim oni nas zobaczą.
-
Czy Gildor coś ci o nich mówił?
-
Niewiele. Tylko niejasne półsłówka i zagadki – wymijająco powiedział Frodo.
-
A czy pytałeś o to węszenie?
-
Nie było o tym mowy – rzekł Frodo mając pełne usta jedzenia.
-
Powinieneś był spytać. To z pewnością bardzo ważne.
-
Jeżeli tak, to Gildor na pewno odmówiłby mi wyjaśnień – szorstko odparł Frodo.
– A teraz dajże mi w spokoju przełknąć bodaj kęs. Nie mam ochoty odpowiadać na
całą litanię pytań podczas śniadania. Chciałbym pomyśleć.
-
Wielkie nieba! – krzyknął Pippin. – Przy śniadaniu? – I odszedł na skraj
polany.
Słoneczna pogoda tego ranka –
zwodnicza, jak się zdawało Frodowi – nie rozproszyła w duszy hobbita trwogi
przed pogonią. Rozpamiętywał słowa Gildora, gdy dobiegł jego uszu wesoły głos
Pippina, który śpiewał biegnąc przez zieloną murawę.
-
Nie! – powiedział sobie Frodo. – Nie mogę tego zrobić. Można wywabić młodych
przyjaciół na włóczęgę po Shire, narazić na trochę głodu i zmęczenia, po którym
miło zasiąść do stołu i trafić do łóżka. Ale wziąć ich z sobą na wygnanie, może
na beznadziejny głód i trudy – to inna sprawa, choćby nawet chcieli iść ze mną.
Dziedzictwo tylko na mnie jednego spada. Zdaje mi się, że nawet i Sama nie
powinienem brać w tę drogę.
Spojrzał
na Sama Gamgee i spotkał jego oczy wlepione w swoją twarz.
-
Słuchaj, Samie – rzekł Frodo. – Jakże będzie? Muszę opuścić Shire, jak się da
najszybciej, postanowiłem nawet nie zatrzymywać się ani dnia w Ustroni, jeżeli
to nie okaże się konieczne.
-
Dobrze, proszę pana.
-
A więc wciąż jeszcze trwasz w zamiarze pójścia w świat razem ze mną?
-
Tak, proszę pana.
-
To będzie bardzo niebezpieczne, Samie. To już jest niebezpieczne!
Najprawdopodobniej żaden z nas nie wróci do domu.
-
Jeżeli pan nie wróci, to na pewno nie wrócę i ja – rzekł Sam. – „Nie opuszczaj
go” – mówiły mi. „Ja śmiałbym go opuścić? – odpowiedziałem. – Ani mi to w
głowie! Pójdę z nim, choćby się na księżyc zechciał wdrapywać. A jeżeli któryś
z tych Czarnych Jeźdźców spróbuje go zatrzymać, zobaczy, co potrafi Sam
Gamgee!” Tak powiedziałem, a one się śmiały.
-
O kim... o czy ty mówisz?
-
O elfach, proszę pana. Pogadałem z nimi tej nocy. Wiedziały, że pan wybiera się
za granicę, więc nie było sensu zaprzeczać. Wspaniały lud te elfy! Wspaniały!
-
To prawda – przyznał Frodo. – A więc elfy cię nie rozczarowały przy bliższym
poznaniu?
-
Jakby to powiedzieć, proszę pana? Przekonałem się, że moje lubienie albo
nielubienie wcale ich nie dosięga, za wysoko stoją – z namysłem odparł Sam. –
Nie wydaje się ważne, co ja o nich myślę. Inne są, niż się spodziewałem, bardzo
stare i młode, bardzo wesołe i bardzo smutne zarazem.
Frodo
popatrzył na Sama, trochę zaskoczony; niemal oczekiwał, że ujrzy jakieś
zewnętrzne znamię dziwnej odmiany, która się w chłopaku dokonała. Ten głos
brzmiał niepodobnie do głosu Sama Gamgee, którego, jak mu się zdawało, znał
dobrze. Ale Sam wyglądał zupełnie tak samo jak zawsze, z tą jedynie różnicą, że
na twarzy miał wyraz niezwykłej zadumy.
-
Czy teraz, kiedy się już ziściło twoje życzenie i zobaczyłeś elfy, nie minęła
ci ochota do podróży? – spytał Frodo.
-
Nie, proszę pana. Nie umiem tego wyrazić, ale po dzisiejszej nocy patrzę na to
inaczej. Jak gdybym widział drogę przed sobą. Wiem, że pójdziemy bardzo daleko,
w ciemność. Ale wiem też, że nie mogę zawrócić. Już nie marzę o zobaczeniu
elfów ani smoków, ani gór; sam nie wiem dokładnie, czego pragnę, ale na pewno
mam jakiś obowiązek do spełnienia, zanim się skończy ta wyprawa, a czeka on na
mnie gdzieś poza granicami Shire’u. Muszę to spełnić do końca... pan rozumie.
-
Niezupełnie. Ale rozumiem, że Gandalf wybrał mi dobrego towarzysza. Cieszę się
z tego. Pójdziemy razem.
Frodo
w milczeniu dokończył śniadania. Wstał, rozejrzał się po okolicy i zawołał na
Pippina.
-
Czy wszystko gotowe do wymarszu? – spytał nadbiegającego przyjaciela. – Trzeba
ruszać zaraz. Zaspaliśmy, a mamy przed sobą ładnych kilka mil drogi.
-
To ty zaspałeś – rzekł Pippin. – Ja od dawna jestem na nogach. Czekaliśmy,
żebyś uporał się ze śniadaniem i z myśleniem.
-
Jedno i drugie już załatwione. Chcę iść do promu jak najspieszniej. Nie zboczę
z szlaku, nie wrócę na gościniec, z którego zeszliśmy wczoraj. Pójdę prosto, na
przełaj.
-
To chyba zamierzasz przefrunąć – odparł Pippin. – W tych stronach nie sposób
iść bezdrożem.
-
W każdym razie można skrócić drogę – rzekł Frodo. – Prom znajduje się na
południo-wschód od Leśnego Dworu, ale gościniec oddala się łukiem w lewo; widać
tam, na północy, pętlę. Okrąża północny skraj Moczarów, żeby trafić na groblę
ciągnącą się od mostu przez Słupki. Ale w ten sposób nadkłada się kilka mil.
Moglibyśmy oszczędzić jedną czwartą drogi idąc wprost z tego miejsca, na którym
stoimy, do promu.
-
Kto drogi prostuje, ten w polu nocuje – sprzeciwił się Pippin. – Teren tu
wszędzie ciężki, na Moczarach pełno bagien i wszelkiego rodzaju przeszkód, znam
tę okolicę. A jeżeli ci chodzi o Czarnych Jeźdźców, to nie pojmuję, dlaczego
wolisz ich spotkać w lesie lub w polu niż na gościńcu.
-
W lesie lub w polu trudniej wypatrzyć kogoś – rzekł Frodo. – Przy tym wiedząc,
że zamierzałem wędrować gościńcem, będą zapewne szukali mnie na gościńcu, a nie
poza nim.
-
Dobrze! – przystał Pippin. – Pójdę za tobą choćby przez mokradła i wyboje. Ale
to ciężka droga. Liczyłem, że przed zachodem słońca wstąpimy „Pod Złotą Tyczkę”
w Słupkach. Najlepsze piwo we Wschodniej Ćwiartce, przynajmniej takie było
przed laty, bo nie próbowałem go już od dawna.
-
Otóż to! – rzekł Frodo. – Może prawda, że kto drogi prostuje, ten w polu
nocuje, ale i tak mniej czasu traci niż na popas w gospodzie. Za wszelką cenę
musimy ominąć z dala „Złotą Tyczkę”. Chcemy przecież dotrzeć do Buckleburga
przed zmrokiem. A co ty powiesz o tym, Samie?
-
Pójdę z panem, panie Frodo – oświadczył Sam, tając w sercu złe przeczucia oraz
głęboki żal, że nie spróbuje najlepszego we Wschodniej Ćwiartce piwa.
-
Skoro mamy brnąć przez bagna i ciernie, ruszajmy co żywo – rzekł Pippin.
B |
yło
już niemal tak gorąco jak poprzedniego dnia, lecz od zachodu płynęły chmury.
Wyglądało na to, że dzień nie przeminie bez deszczu. Hobbici zsunęli się stromą
zieloną skarpą w dół i zanurzyli w gąszcz drzew. Stosownie do obranej drogi,
mieli z Leśnego Dworu skręcić w lewo i
skosem przeciąć lasy ciągnące się wzdłuż wschodniego zbocza góry, by dotrzeć do
równiny. Potem mogliby już skierować się do promu krajem otwartym, gdzie nie
spodziewali się innych przeszkód jak płoty i rowy. Frodo wyliczył, że w prostej
linii mają do przejścia osiemnaście mil. Wkrótce jednak przekonał się, że
gąszcz jest bardziej zbity i splątany, niż się z pozoru zdawało. Nie było
ścieżek, toteż nie mogli posuwać się szybko. Przedarłszy się po skarpie na sam
dół, stanęli nad strumieniem, który ze wzgórz spływał w głęboki parów o
stromych, oślizłych brzegach, zarośniętych jeżynami. Parów jak na złość
zagradzał w poprzek wybrany szlak. Nie mogli go przeskoczyć ani też przeprawić się
inaczej, niż kosztem przemoknięcia, mnóstwa zadraśnięć i umazania w błocie.
Stanęli zastanawiając się, co robić.
-
Pierwsza przeszkoda – rzekł Pippin z kwaśnym uśmiechem.
Sam
Gamgee spojrzał w górę. Pomiędzy drzewami dostrzegł skraj zielonej polany, z której
przed chwilą zeszli.
-
Patrzcie! – szepnął chwytając Froda za ramię. Wszyscy podnieśli wzrok i wysoko
nad sobą zobaczyli rysującą się na tle nieba sylwetkę konia. Obok niego stała
pochylona nad krawędzią czarna postać. Hobbitom od razu odechciało się powrotu
na górę. Frodo pierwszy ruszył naprzód, błyskawicznie dając nura w gęste
zarośla nad strumieniem.
-
Uff! – powiedział do Pippina. – Obaj mieliśmy rację. Prosta droga już się nam
zaplątała; ale skryliśmy się w samą porę. Ty masz czujny słuch, Samie, czy
słyszysz czyjeś kroki za nami?
Przystanęli
w ciszy, niemal wstrzymując dech, i nasłuchiwali, lecz żaden szmer nie zdradzał
pogoni.
-
Nie wyobrażam sobie, żeby zechciał ryzykować sprowadzanie konia tą stromą
skarpą – rzekł Sam. – Ale myślę, że nas tu w dole wywęszył. Zabierajmy się stąd
co prędzej.
Okazało
się to wcale niełatwe. Wędrowcy dźwigali bagaże, a zarośla i ożyny zagradzały
im drogę. Stok za ich plecami osłaniał od wiatru, w parowie było nieprzewiewnie
i duszno. Nim przedarli się na nieco bardziej otwarty teren, zgrzali się,
zmęczyli, pokaleczyli, a co gorsze stracili orientację i nie wiedzieli na
pewno, w jakim powinni iść kierunku. Brzegi strumienia obniżały się w miarę,
jak spływał na równinę, nurt rozlewał się szerzej i płycej dążąc ku Moczarom i
Rzece.
-
Ależ to strumień Słupianka! – rzekł Pippin. – Jeżeli chcemy wrócić na szlak,
musimy zaraz przeprawić się na drugi brzeg i skręcić w prawo.
W
bród przeszli strumień i biegiem przebyli otwartą, bezdrzewną, porośniętą tylko
sitowiem przestrzeń na jego drugim brzegu. Dopiero dalej znów trafili na
pierścień drzew, przeważnie wielkich dębów, między którymi tu i ówdzie rósł
wiąz lub jesion. Grunt tutaj był dość równy, poszycie lasu skąpe. Drzewa jednak
stały tak gęsto, że wędrowcy nie widzieli drogi przed sobą. Wiatr dmuchnął
nagle rozwiewając liście i z chmurnego nieba spadły pierwsze krople deszczu.
Potem wiatr ucichł, a deszcz lunął rzęsiście. Hobbici brnęli naprzód, jak się
dało najspieszniej, przez kępy traw, przez zwały uschłych liści, a deszcz
szumiał i pluskał dokoła. Nie mówili nic, oglądali się tylko wciąż to za
siebie, to na boki.
Po półgodzinie odezwał się Pippin:
-
Mam nadzieję, że nie zboczyliśmy zanadto na południe i nie idziemy wzdłuż lasu.
Pas drzew nie jest zbyt szeroki, o ile mi wiadomo, mierzy w najszerszym miejscu
zaledwie milę, powinni byśmy już wyjść na otwarty teren.
-
Na nic się zda kręcić zakosami – powiedział Frodo. – To by nam już teraz nie
pomogło. Trzymajmy się obranego kierunku. Nie jestem wcale pewien, czy pilno mi
znaleźć się na odsłoniętej przestrzeni.
Szli więc dalej milę czy dwie nie
zbaczając z kursu. Wreszcie między postrzępionymi chmurami wybłysło słońce,
deszcz nieco złagodniał. Minęło południe, wędrowcy bardzo już tęsknili do
obiadu. Zatrzymali się pod wiązem; liście chociaż wcześnie pożółkłe, były
jeszcze gęste, dawały więc schronienie, tym lepsze, że ziemia pod nimi została
prawie sucha. Zabierając się do posiłku, hobbici stwierdzili, że elfy napełniły
im manierki przezroczystym złotawym trunkiem, który pachniał jak miód zbierany
z różnych kwiatów i pokrzepiał cudownie. Wkrótce wszyscy trzej śmiali się,
lekceważąco machając ręką na deszcz i na Czarnych Jeźdźców. Nie wątpili, że
prędko pokonają kilka ostatnich mil. Frodo oparł się plecami o pień wiązu i
przymknął oczy. Sam i Pippin siedli tuż obok i zaczęli nucić, a potem śpiewać z
cicha:
Ho, ho, ho – i
gul-gul-gul!
By
uleczyć serca ból...
Deszcz
niech pada, wiatr niech dmie,
A
iść trzeba – Bóg wie gdzie –
Wolę
leżeć w cieniu drzewa,
A
wiatr chmury niech rozwiewa...
-
Ho! Ho! Ho! – podjęli głośniej. Ale urwali natychmiast. Frodo zerwał się na
równe nogi. Z wiatrem doleciał ich uszu przeciągły skowyt, jakby krzyk jakiegoś
złośliwego i samotnego stworzenia. Wzbił się wyżej, opadł i zakończył ostrą,
przenikliwą nutą. Hobbici – czy który stał, czy siedział – zastygli jak lodem
ścięci, a tymczasem drugi skowyt odpowiedział pierwszemu, cichszy, dalszy, lecz
tak samo mrożący krew w żyłach. Potem zapadła cisza, której nie mąciło nic
prócz szelestu wiatru wśród liści.
-
Jak wam się zdaje, co to było? – spytał wreszcie Pippin siląc się na lekki ton,
chociaż głos drżał mu trochę. – Może ptak, ale przyznam się, że nigdy w życiu
nie słyszałem takiego ćwierkania w Shire.
-
Nie był to ptak ani zwierzę – odparł Frodo – ale wołanie czy może sygnał. W tym
krzyku dźwięczały jakieś słowa, jakkolwiek nie zdołałem ich pojąć. W każdym
razie takiego głosu nie dobyłby z siebie żaden hobbit.
Więcej
o tym nie mówili. Wszyscy trzej pomyśleli o jeźdźcach, lecz nikt się nie
odezwał. Wzdragali się teraz zarówno przed dalszym marszem, jak przed
pozostaniem na miejscu. Wcześniej lub później musieli wszakże przebyć otwartą
przestrzeń dzielącą ich od promu, a lepiej było zrobić to za dnia niż nocą.
Toteż po krótkiej chwili załadowali worki na plecy i ruszyli znowu.
W |
krótce
stanęli niespodzianie na skraju lasu. Przed ich oczyma otwarły się rozległe
łąki. Teraz dopiero przekonali się, iż rzeczywiście zboczyli zanadto na
południe. W dali, nad równiną majaczyło wzniesione za rzeką niskie wzgórze Buckleburg,
nie na wprost jednak, lecz na lewo od miejsca, gdzie wyszli z lasu. Ostrożnie
wychynęli spod drzew i co sił w nogach pobiegli przez odsłonięty teren.
Z początku ze strachem oddalali się
od leśnego schronu. Daleko za nimi widniała wysoka polana, na której tego ranka
jedli śniadanie. Frodo niemal spodziewał się, że na jej krawędzi zobaczy małą z
tej odległości na tle nieba sylwetkę jeźdźca; lecz nie było już po nim ani
śladu. Słońce zniżając się nad wzgórza, które wędrowcy zostawili już za sobą,
wymknęło się spośród rozdartych chmur i świeciło znowu jasno. Hobbici pozbyli
się strachu, ale niepokój ich nie opuszczał. Kraj jednak zdawał się coraz mniej
dziki, coraz lepiej zagospodarowany. Po jakimś czasie znaleźli się wśród
porządnie uprawionych pól i łąk, zobaczyli żywopłoty, furtki, groble i rowy
odprowadzające wodę. Wszystko tutaj tchnęło ładem i spokojem, jak w zwykłym,
cichym zakątku Shire’u. Z każdym krokiem naprzód w serca wędrowców wstępowała
otucha. Linia rzeki przybliżała się, Czarni Jeźdźcy wydawali się teraz widmami
straszącymi w lasach, które zostały daleko w tyle.
Skrajem ogromnego pola pieczarek
doszli do potężnej bramy. Za nią ujrzeli bitą drogę biegnącą między nisko
strzyżonymi żywopłotami ku odległej kępie drzew. Pippin stanął.
-
Poznaję te pola i tę bramę! – zawołał. – Jesteśmy na terytorium Starego
Maggota. Tam, gdzie te drzewa, kryje się jego zagroda.
-
Nowa bieda! – rzekł Frodo z miną tak przerażoną, jak gdyby Pippin oznajmił, że
dróżka prowadzi do smoczej jamy. Towarzysze spojrzeli na niego zdumieni.
-
Co masz przeciwko Staremu Maggotowi? – spytał Pippin. – To serdeczny przyjaciel
wszystkich Brandybucków. Oczywiście, jest postrachem dla natrętów i trzyma złe
psy, ale to zrozumiałe: mieszkańcy pogranicza muszą się mieć na baczności.
-
Wiem – odparł Frodo. – Mimo to – dodał śmiejąc się z zawstydzeniem – boję się
Maggota i jego psów. Unikałem tej zagrody przez długie lata. Kiedy za młodu
mieszkałem w Brandy Hallu, Maggot często przyłapywał mnie w szkodzie w swoich
pieczarkach. Za ostatnim razem spuścił mi porządne lanie, a potem przedstawił
psom: „Patrzcie, dzieci – powiedział. – Jeżeli jeszcze kiedyś noga tego
smarkacza postanie na mojej ziemi, wolno go wam zjeść. A teraz wyproście go
stąd!” I psy goniły mnie aż do promu. Po dziś dzień nie ochłonąłem z tego
strachu, choć muszę przyznać, że bestie były dobrze wytresowane i nie tknęły
mnie nawet.
Pippin
roześmiał się.
-
Ano, pora, żebyś się z nimi pogodził wreszcie. Tym bardziej, że masz się znów
osiedlić w Bucklandzie. Stary Maggot jest naprawdę zacnym sąsiadem, byle nie
dobierać się do jego pieczarek. Jeżeli pójdziemy dróżką, nie będzie mógł nas
posądzać o wdzieranie się ukradkiem na jego teren. Maggot przyjaźni się z
Merrym i w jego towarzystwie często odwiedzałem ten dom.
P |
oszli
dróżką i wkrótce ukazała im się wśród drzew słomiana strzecha dużego domu i
budynki gospodarcze. Maggotowie, podobnie jak Puddifootowie ze Słupków i jak
większość hobbitów z Moczarów mieszkali w domach; farma była porządnie
zbudowana z cegieł i otoczona wysokim murem. Szeroka drewniana brama widniała
na końcu dróżki.
Nagle, gdy trzej wędrowcy zbliżyli
się do bramy, rozległo się straszliwe wycie i szczekanie, a donośny głos
krzyknął:
-
Łapaj! Trzymaj! Wilk! Do mnie, dzieci!
Frodo
i Sam stanęli jak wryci, lecz Pippin posunął się parę kroków naprzód. Brama
otwarła się, trzy wielkie brytany wypadły na drogę i szczekając wściekle
rzuciły się na przybyszów. Na Pippina wcale nie zwróciły uwagi, ale Sama, który
przywarł do muru, osaczyły dwa podobne do wilków psiska i węsząc podejrzliwie
szczerzyły kły, ilekroć próbował się poruszyć. Największy i najgroźniejszy
brytan stanął przed Frodem jeżąc sierść i warcząc. W bramie ukazał się tęgi,
przysadzisty hobbit z krągłą, rumianą twarzą.
-
Hej! Coście za jedni i czego tu chcecie? – spytał.
-
Dobry wieczór, panie Maggot – powiedział Pippin.
Gospodarz
spojrzał na niego uważnie.
-
A niechże mnie! Przecież to Pippin! Pan Peregrin Tuk, chciałem rzec... –
zawołał i twarz rozchmurzyła mu się w uśmiechu. – Kopę lat pana tu nie
widzieliśmy. Szczęście, że pana poznałem. Byłbym poszczuł moje pieski jak na
obcych. Dziwne rzeczy dzieją się tu dzisiaj. Oczywiście, widujemy rozmaitych
podróżnych w tych stronach. Za blisko stąd do Rzeki! – rzekł kiwając głową. –
Ale nie zdarzyło mi się w życiu spostrzec gościa tak dziwacznego jak ten, co
dziś mi się trafił. Już on drugi raz nie przejdzie bez pozwolenia przez mój
teren, póki ja tu gospodarzę.
-
O kim to mówicie?
-
A wyście go nie widzieli? – odpowiedział farmer. – Dopiero co tu był i odszedł
tą dróżką w stronę promu. Dziwny gość i dziwne zadawał pytania. Ale może
panowie wejdą do środka, pogadamy wygodniej. Znajdzie się kropelka dobrego piwa
w beczce, jeżeli pańscy przyjaciele nie pogardzą.
Zrozumieli,
że farmer powie im cos więcej, jeżeli dadzą mu po temu czas i sposobność,
przyjęli więc skwapliwie zaproszenie.
-
A jak będzie z psami? – zaniepokoił się Frodo.
Farmer
roześmiał się.
-
Nie zrobią nikomu krzywdy, chyba, że na mój rozkaz. Do nogi, Łapaj! Do nogi,
Trzymaj! – krzyknął. – Do nogi, Wilk!
Frodo
i sam odetchnęli z ulgą, kiedy psy odstąpiły zwracając im swobodę ruchów.
Pippin przedstawił gospodarzowi obu swoich towarzyszy.
-
Pan Frodo Baggins – rzekł. – Może go nie pamiętacie, ale mieszkał ongi w Brandy
Hallu.
Na
dźwięk nazwiska Bagginsa farmer wzdrygnął się i obrzucił Froda bystrym
spojrzeniem. Frodowi przemknęło przez głowę, że Maggot przypomniał sobie
kradzione pieczarki i zaraz poszczuje go psami. Ale Maggot ujął hobbita pod
ramię.
-
No, proszę! – zakrzyknął. – A więc jeszcze dziwniejsza sprawa, niż mi się
zdawało! Pan Baggins! Niech panowie wejdą do domu, musimy pogadać.
Weszli
do kuchni i siedli przy wielkim kominie. Pani Maggot przyniosła ogromny dzban
piwa i napełniła cztery spore kufle. Piwo było doskonałe, toteż Pippin przestał
żałować, że ominęli gospodę „Pod Złotą Tyczką”. Sam sączył piwo podejrzliwie.
We krwi miał nieufność do mieszkańców innych prowincji Shire’u i nie był
pochopny do zawierania przyjaźni z kimś, kto ongi zbił jego pana, choćby nie
wiem ile lat temu.
Po wstępnych uwagach o pogodzie i
urodzajach (nie gorszych niż zazwyczaj) Maggot odstawił kufel i powiódł
wzrokiem po twarzach gości.
-
Niech no mi pan teraz powie, panie Tuku - zwrócił się do Peregrina - skąd
przybywacie i dokąd zmierzacie? Czy do mnie w odwiedziny? Bo jeśli tak, to
muszę przyznać, żem was nie zauważył u furty.
-
Nie - odparł Pippin. - Skoro sami zgadliście prawdę, nie będę taił, że
przyszliśmy dróżką od jej drugiego końca, przez wasze pola. Ale stało się to
przypadkiem. Zabłądziliśmy w lasach, idąc od Leśnego Dworu na przełaj do promu.
-
Jeżeli wam się spieszyło, byłoby skuteczniej trzymać się drogi - rzekł farmer.
- Nie o to wszakże mi chodzi. Pan, panie Pippin, ma raz na zawsze wstęp wolny
na moje pola. A pan, panie Baggins, także, chociaż pewnie pan wciąż jeszcze
lubi pieczarki. - Maggot roześmiał się. - Tak, tak, zapamiętałem pańskie
nazwisko. Nie zapomniałem tych czasów, kiedy młody Frodo Baggins był jednym z
najgorszych urwisów w Bucklandzie. Ale nie pieczarki miałem teraz na myśli. Na
chwilę przed waszym przyjściem słyszałem pańskie nazwisko, panie Baggins. Nie
zgadnie pan, o co mnie pytał tamten dziwny gość.
Trzej
hobbici w napięciu czekali na dalszy ciąg.
-
Ano - podjął farmer bez pośpiechu, rozkoszując się efektem swoich słów -
podjechał na wielkim czarnym koniu do furty, która przypadkiem była właśnie
uchylona, i stanął tuz przed drzwiami domu. Cały czarny, zawinięty w płaszcz z
kapturem, jakby nie chciał, żeby go kto poznał. „Czego u licha chce ode mnie?”
- pomyślałem. Po tej stronie granicy rzadko widujemy Dużych Ludzi, a już o
nikim podobnym do tej czarnej stwory w życiu nie słyszałem. „Dzień dobry -
powiadam wychodząc na próg. - Ta ścieżka nigdzie dalej nie prowadzi;
dokądkolwiek się wybieracie, najszybciej tam traficie, jeżeli wrócicie na drogę”.
Nie podobał mi się ten jeździec, a kiedy się zbliżył, Łapaj tylko raz pociągnął
nosem i szczeknął, jakby go kto żądłem ukłuł; podkulił ogon i uciekł skowycząc.
Czarny Jeździec ani drgnął w siodle.
„Stamtąd
jadę” - rzekł, wymawiając słowa powoli i twardo, i pokazał na zachód, ponad
moim własnym polem jakby nigdy nic. „Czy nie widziałeś Bagginsa?” - spytał
niesamowitym głosem io pochylił się ku mnie. Twarzy nie zobaczyłem, bo kaptur
miał naciągnięty nisko, ale ciarki mi przeszły po krzyżach. Wciąż jednak nie
mogłem pogodzić się z tym, że tak bezczelnie obcy wtargnął do mojej zagrody.
„Zabierajcie
się stąd! - rzekłem. - Nie ma tu żadnych Bagginsów. Trafiliście nie do tej co
trzeba prowincji Shire’u. Wracajcie lepiej na zachód, do Hobbitonu, ale
gościńcem, nie przez moje pola!”
„Baggins
opuścił Hobbiton - odpowiedział mi szeptem. - Idzie tu, jest już niedaleko.
Chcę go odnaleźć. Jeżeli będzie tędy przechodził, czy mi o tym powiesz? Wrócę
tu ze złotem”.
„Nie
- odparłem. - Wrócisz tam, skąd przyszedłeś, i to zaraz. Bo za minutę zawołam
wszystkie moje pieski”.
Na
to jeździec wydał jakby syk. Może to był śmiech, może nie. Naparł na mnie
koniem tak, że ledwie zdążyłem odskoczyć. Krzyknąłem na psy, ale on zawrócił
konia i runął niby piorun przez furtę, a potem drogą ku grobli. No i co o tym
wszystkim myślicie?
Frodo
chwile milczał wpatrując się w ogień na kominie; myślał jednak wyłącznie o tym,
jakim cudem zdoła dostać się do promu.
-
Nie wiem, co o tym myśleć - powiedział wreszcie.
-
W takim razie ja wam powiem, co powinniście myśleć - rzekł Maggot. - Nie trzeba
było, panie Frodo, zadawać się z mieszkańcami Hobbitonu. To dziwni hobbici. -
Sam wzdrygnął się i popatrzył na farmera nieprzychylnym okiem. - Ale z pana
zawsze był lekkoduch. Kiedy się dowiedziałem, że pan opuścił Brandybucków i
przeprowadził się do starego pana Bilba, od razu mówiłem, że pan napyta sobie
biedy. Zapamiętajcie moje słowa, cały ten kłopot wynikł z dziwactw pana Bilba.
Gadają, że podejrzanym sposobem zdobył majątek w dalekich krajach. Może ktoś chce
się teraz dowiedzieć, co się stało ze złotem i klejnotami, zakopanymi, jak
słyszałem, pod Pagórkiem w Hobbitonie?
Frodo
nic na to nie odpowiedział, zaskoczony przenikliwością tego domysłu.
-
Tak, panie Frodo - ciągnął dalej Maggot - cieszę się, że pan posłuchał głosu
rozsądku i wrócił do Bucklandu. Radzę panu z nami pozostać. I nie zadawać się z
tymi obcymi dziwakami. W naszych stronach znajdzie pan przyjaciół. A gdyby
któryś z tych czarnych przybłędów szukał znów pana tutaj, już ja się z nimi
rozprawię. Powiem, że pan umarł albo wyjechał z kraju, czy cos innego w tym
guście. Może nawet nie będzie to kłamstwo, bo kto wie, czy dopytując się nie
mieli pana Bilba na myśli.
-
Możliwe - rzekł Frodo unikając wzroku farmera i uparcie patrząc w ogień.
Maggot
przyglądał mu się zatroskany.
-
Widzę, że pan ma o tym jakieś własne zdanie - powiedział. - Jasne jak słońce,
że nie przypadek sprowadził do mnie i pana, i tego jeźdźca w ciągu jednego
popołudnia. Może też nowiny, które wam opowiedziałem, wcale nie były dla was
nowe. Nie pytam o nic takiego, co byście woleli zachować przy sobie, ale
rozumiem, że pan jest w jakichś tarapatach. Może pan rozmyśla nad tym, jak się
dostać do promu, żeby po drodze nie wpaść tamtemu w łapy?
-
Właśnie o tym myślałem - przyznał Frodo. - W każdym razie musimy zaryzykować i
dotrzeć do celu. A nie osiągniemy go siedząc i rozmyślając. Niestety, trzeba
ruszać co prędzej. Dziękuje bardzo za życzliwość. Przez trzydzieści lat bałem
się naprawdę was i waszych psów, chociaż śmialiście się, kiedy to powiedziałem.
Szkoda! Straciłem trzydzieści lat przyjaźni z zacnym hobbitem. Przykro mi, że
tak prędko muszę się z wami dzisiaj rozstać. Wrócę może kiedyś... jeżeli los
pozwoli.
-
Będzie pan miłym gościem, kiedykolwiek się pan zjawi - odparł Maggot. - Ale mam
pomysł! Słońce już zachodzi, pora na wieczerzę. Zwykle kładziemy się spać zaraz
po zachodzie słońca. Gdyby pan i pan Peregrin, i wasz towarzysz zechcieli
przegryźć coś razem z nami, byłoby nam bardzo przyjemnie.
-
Nam tym bardziej! - rzekł Frodo. - Niestety, musimy ruszać w drogę natychmiast.
Już i tak nie zajdziemy przed zmrokiem do promu.
-
Niechże pan poczeka chwileczkę! Nie skończyłem jeszcze. Po wieczerzy mógłbym
zaprząc kuce do wózka i odwieźć panów na miejsce. Oszczędziłoby to nam czasu, a
kto wie, czy nie innych kłopotów także.
Ku
uciesze Pippina i Sama Frodo przyjął propozycję z wdzięcznością. Słońce już się
skryło za wzgórza na zachodzie. Zmierzch szybko gęstniał. Zjawili się dwaj
synowie Maggota oraz trzy jego córki, na długim stole zastawiono sutą
wieczerzę. W kuchni błysnęły świece, ogień na kominku rozpalił się żywiej. Pani
Maggot krzątała się po domu. Nadeszło paru hobbitów, domowników gospodarza.
Wkrótce czternaście osób siedziało za stołem. Piwa było w bród, na półmisku
piętrzyła się góra pieczarek z boczkiem, nie brakowało też innych posilnych
wiejskich dań. Psy leżały przy ogniu ogryzając kości i skórki.
Po kolacji farmer z synami wyszedł
pierwszy, żeby przy świetle latarni zaprząc kuce. Na dziedzińcu było już
ciemno, kiedy z kolei wyszli z domu goście. Rzucili na wóz pakunki, potem
wsiedli sami. Maggot z kozła smagnął parę tłustych kuców biczem. jego żona
stała w jasnym prostokącie otwartych drzwi.
-
Uważaj na siebie, Maggot! - zawołała. - Nie gadaj z obcymi i wracaj prosto do
domu!
-
Dobrze, dobrze! - odparł wyjeżdżając z bramy. Najlżejsze bodaj tchnienie wiatru
nie zakłócało ciszy, noc była pogodna i spokojna, bardzo chłodna. Posuwali się
wolno, bez świateł. O milę czy dwie dalej dróżkę przecinał głęboki rów, a za
nim wznosił się nasyp wysokiej grobli.
Maggot zlazł z wozu i uważnie
przepatrzył drogę w obie strony, na północ i na południe, ale nic nie było
widać w ciemnościach, a ciszy nie mącił żaden szmer. Cienkie pasemka mgły znad
rzeki snuły się nad rowami i rozpełzały po polach.
-
Będzie ciężko - rzekł Maggot - ale nie zapale latarni, aż w powrotnej drodze.
Gdyby ktoś nadjeżdżał, usłyszymy go na długo wcześniej, niż zobaczymy.
Pięć mil z okładem dzieliło dróżkę
Maggota od promu. Hobbici zawinęli się w płaszcze, lecz wytężali słuch, czujni
na każdy odgłos, który nie był skrzypieniem kół ich wozu lub niespiesznym,
rytmicznym stukiem podków kucyków. Wóz zdawał się Frodowi ślamazarny jak
ślimak. Siedzący obok Pippin kiwał się sennie, lecz Sam miał oczy otwarte i
utkwione we mgle unoszącej się nad drogą przed nimi.
Wreszcie dotarli do alei, która
prowadziła na prom. Dwa białe słupy stojące u wjazdu wyłoniły się znienacka z
ciemności po ich prawej ręce. Maggot ściągnął kuce, wóz zatrzymał się ze
zgrzytem. Hobbici już się zaczęli z niego gramolić na ziemię, gdy nagle
usłyszeli to, czego wszyscy lękali się najbardziej: tętent kopyt. Jeździec
zbliżał się jadąc na ich spotkanie od strony rzeki.
Maggot zeskoczył z wozu i stojąc
przy łbach swoich kuców wpatrzył się w mrok. Klip, klap, klip, klap -
dźwięczało coraz bliżej. Szczęk podków rozlegał się głośno w ciszy i mgle.
-
Niech się pan lepiej schowa, panie Frodo - powiedział zatroskany Sam. - Niech
pan się położy na dnie wozu i przykryje derką, a my tymczasem pozbędziemy się
jakoś tego jeźdźca.
Sam
zeskoczył na ziemię i stanął u boku farmera. Czarni Jeźdźcy musieliby przez
niego przeskoczyć, żeby się zbliżyć do wozu. Klip, klap, klip, klap. Jeździec
był tuż przed nimi.
-
Hej tam! - krzyknął Maggot. Tętent urwał się, jakby koń stanął w miejscu.
Hobbitom zdawało się, że rozróżniają majaczącą o parę kroków przed nimi we mgle
postać w ciemnym płaszczu.
-
Trzymaj - rzekł farmer do Sama rzucając mu lejce i występując naprzód. - Ani
kroku dalej! Czego tu chcesz i dokąd jedziesz?
-
Szukam pana Bagginsa. Czyście go nie widzieli? - odezwał się głos przytłumiony,
lecz niewątpliwie należący do Meriadoka Brandybucka. Snop światła odsłoniętej
latarni padł prosto na zdumioną twarz farmera.
-
Pan Merry! - krzyknął Maggot.
-
Oczywiście, że ja! A za kogoście mnie wzięli? - spytał Merry podchodząc bliżej.
Wyłonił się z mgieł i w oczach hobbitów, gdy ochłonęli ze strachu, jakby nagle
zmalał do zwyczajnego hobbickiego wzrostu. Siedział na kucyku, a szyję i brodę
miał okutaną szalikiem dla ochrony przed mgłą. Frodo zeskoczył z wozu, by się
przywitać.
-
Jesteś nareszcie! - zawołał Merry. - Już zaczynałem wątpić, czy się dzisiaj
zjawisz, i chciałem wracać na kolację. Kiedy nadciągnęła mgła, wybrałem się za
rzekę i podjechałem do Słupianki, żeby się upewnić, czy nie wpadłeś gdzieś do
rowu. Nie pojmuję, jakimi drogami szedłeś. Skądżeście ich wyłowili, Maggot?
Może z waszego kaczego stawku?
-
Nie. Przydybałem tych hobbitów w szkodzie. Jużem chciał psy na nich poszczuć.
Ale pewnie sami panu opowiedzą tę historię. Bo ja, z przeproszeniem pana Froda,
pana Meriadoka i całej kompanii, wolałbym nie zwlekając wracać do domu. Żona
się niepokoi, a mgła coraz gorsza.
Zawrócił
wozem.
-
Dobranoc! - zawołał. - Nie ma co, dzień był niepowszedni. Ale wszystko dobre,
co się dobrze kończy... chociaż tego nie powinno się mówić, póki wszyscy nie
staniemy u drzwi własnych domów. Nie wypieram się, że będę rad, kiedy się tam
wreszcie znajdę. - Zapalił latarnię u wozu i wsiadł. Niespodzianie sięgnął pod
kozioł i wydobył stamtąd spory koszyk. - O mały włos byłbym zapomniał - rzekł.
- Żona kazała mi oddać to panu Bagginsowi z pozdrowieniami od niej.
Podał
Frodowi kosz i ruszył w swoją drogę, żegnany chórem podziękowań i życzeń dobrej
nocy.
Długą chwilę patrzyli na blade kręgi
światła jego latarni migocącej w nocnej mgle. Nagle Frodo wybuchnął śmiechem:
spod pokrywy kosza zapachniały mu pieczarki.