Narada u Elronda

 

N

azajutrz Frodo zbudził się wcześnie, rześki i zdrów. Przeszedł się po tarasach nad szumiącą głośno Bruinen i widział, jak blade, chłodne słońce wstało zza dalekich gór przebijając się skośnymi promieniami przez lekkie, srebrzyste mgły; rosa błyszczała na pożółkłych liściach, nici babiego lata lśniły na każdym krzewie. Sam chodził za Frodem nic nie mówiąc, ale węsząc w powietrzu zapachy i co chwila wznosząc pełne podziwu oczy ku spiętrzonym na wschodzie górom. Śnieg bielił ich szczyty.

            Za zakrętem ścieżki niespodziewanie ujrzeli Gandalfa i Bilba siedzących na kamiennej ławce i zagłębionych w rozmowie.

- Witaj! Dzień dobry! – zawołał Bilbo. – Gotów jesteś na wielką naradę?

- Czuję się gotów na wszystko – odparł Frodo. – Największą jednak ochotę miałbym na daleki spacer i zwiedzenie doliny. Chętnie bym zajrzał do tych sosnowych borów! – rzekł pokazując odległą północną część Rivendell.

- Może będziesz miał po temu sposobność później – powiedział Gandalf. – teraz nie możemy jeszcze układać żadnych planów. Wiele rzeczy dziś usłyszymy i niejedną trzeba będzie podjąć decyzję.

 

N

agle dobiegło ich pojedyncze dźwięczne uderzenie w dzwon.

- To wezwanie na naradę u Elronda! – zawołał Gandalf. – Chodźmy! Obaj, ty, Frodo, i ty, Bilbo, będziecie tam potrzebni.

Frodo i Bilbo pospieszyli za Czarodziejem krętą ścieżką z powrotem ku domowi. Nie zaproszony i na razie zapomniany Sam dreptał ich śladem.

            Gandalf zaprowadził ich na ten sam ganek, gdzie poprzedniego wieczora Frodo spotkał przyjaciół. Pogodny jesienny ranek świecił nad doliną. Od pieniącej się rzeki bił w górę szum i plusk. Ptaki śpiewały, miły spokój roztaczał się nad całą okolicą.

            Niebezpieczeństwa ucieczki i groźne wieści o potęgujących się na świecie ciemnościach zdawały się Frodowi już tylko wspomnieniem złego snu, lecz gdy weszli na salę, powitały ich zewsząd twarze pełne powagi.

            Elrond już tu był, a wokół niego siedzieli w milczeniu inni. Frodo dostrzegł Glorfindela i Gloina, a w kącie samotnego Obieżyświata, który znów przywdział stare, zniszczone w wędrówkach ubranie. Elrond wskazał Frodowi miejsce u swego boku i przedstawił hobbita zgromadzonym mówiąc:

- Przyjaciele, to jest hobbit Frodo, syn Droga. Nie ma wśród nas wielu, którzy by przezwyciężyli gorsze niebezpieczeństwa i podjęli ważniejszą misję niż on.

Z kolei przedstawił Frodowi tych uczestników narady, których dotychczas hobbit nie znał. Przy Gloinie siedział młodszy krasnolud, syn jego, imieniem Gimli. Obok Glorfindela skupili się liczni doradcy i domownicy Elronda, którym przewodniczył Erestor. Wśród nich był Galdor, elf z Szarej Przystani, przybyły z poselstwem od Kirdana, budowniczego okrętów. Był też obcy elf w zielonobruntanym stroju, legolas, syn i wysłannik Thranduila, króla elfów z północnej części Mrocznej Puszczy. Nieco na uboczu siedział rosły mężczyzna o pieknych i szlachetnych rysach, ciemnych włosach i siwych oczach, spoglądający dumnie i surowo. Miał płaszcz i długie buty, jakby do konnej podróży, a ten strój, chociaż bogaty, zarówno jak podbity futrem płaszcz, nosił ślady długiej wędrówki. W srebrnym łańcuchu na szyi błyszczał biały diament, włosy sięgały do ramion. U pasa zwisał oprawny w srebro róg, w tej chwili spoczywający na kolanach właściciela. Nieznajomy jakby się zdumiał na widok Bilba i Froda.

- Oto – rzekł Elrond zwracając się do Gandalfa – Boromir, gość z południa. Dziś o świcie przybył tutaj szukając rady. Poprosiłem go na nasze zgromadzenie, bo tu usłyszy odpowiedź na wiele swoich pytań.

 

Nie wszystko tego, o czym mówiono i dysputowano podczas narady, wymaga przytoczenia. Mówiono bowiem dużo o wypadkach na szerokim świecie, szczególnie na południu i w rozległych krainach na wschód od gór. O tych zdarzeniach Frodo słyszał już przedtem różne pogłoski, nowością jednak było dla niego opowiadanie Gloina, toteż skupił całą uwagę, kiedy zabrał głos krasnolud.

- Od wielu już lat – rzekł Gloin – cień niepokoju pada na życie naszego plemienia. Skąd się wziął, nie mogliśmy zrazu pojąć. Zaczęło się od szeptów z ust do ust podawanych. Powiadano, że utknęliśmy w zaścianku, podczas gdy na szerokim świecie jest więcej bogactw i zaszczytów do osiągnięcia. Ktoś wspomniał Morię, potężne dzieło naszych ojców, zwane w naszej mowie Khazad-dum. Ozwały się głosy, że wreszcie dość urośliśmy w siły i liczbę, aby tam wrócić.

Gloin westchnął:

- Moria! Moria! Cud północy! Za głęboko tam się wryliśmy i zbudziliśmy bezimienne, straszne noce. Od wieków stoją tam pustka rozległe pałace, odkąd z nich uciekły dzieci Durina. Lecz teraz znów mówiliśmy o nich z utęsknieniem, chociaż i z trwogą zarazem; albowiem w ciągu kilku pokoleń żaden krasnolud nie ważył się przestąpić bramy Khazad-dumu, prócz jednego Throra, który tę próbę przypłacił życiem. W końcu wszakże Balin dał posłuch szeptom i postanowił wyruszyć do Morii. Dain wprawdzie niechętnie mu na to pozwolił, lecz Balin wziął ze sobą Oriego, Oina i wielu innych, z którymi odszedł na południe.

Było to trzydzieści lat temu. Początkowo dostawaliśmy od nich wieści, i to dość pomyślne: weszli do Morii i rozpoczęli tam wielkie prace. Później zaległa cisza i ani słowo już nie dotarło do nas stamtąd.

Przed rokiem mniej więcej przybył do Daina wysłannik, ale nie z Morii. Z Mordoru. Przybył konno, nocą, wywołał Daina do bramy. Oznajmił mu, że Sauron Wielki pragnie naszej przyjaźni. Ofiarowuje w zamian pierścienie, takie jakie ongi rozdawał. I zapytuje, co nam wiadomo o hobbitach, co to za plemię i gdzie mieszka. „Albowiem Sauron wie – rzekł poseł – że niegdyś znaliście dobrze pewnego hobbita”.

To nas bardzo zaniepokoiło i nic na to nie odpowiedzieliśmy. Wtedy tamten ściszył swój dziki głos i byłby go pewnie osłodził, gdyby to było możliwe. „Sauron pragnie otrzymać od was drobny zadatek na poczet przyjaźni – rzekł – prosi mianowicie, żebyście odszukali złodzieja – tak się wyraził – i odebrali mu, po dobroci albo przemocą, pewien mały pierścionek, najmniejszy z pierścieni, niegdyś przez niego skradziony. Znajdźcie ten pierścień, a zwrócę wam trzy inne, te, które dawniej były w posiadaniu krasnoludzkich władców, i królestwo w Morii będzie wasze na wieki. Znajdźcie bodaj ślad złodzieja, dowiedzcie się, czy żyje jeszcze i gdzie przebywa, a zdobędziecie hojną nagrodę i trwałą przyjaźń Wielkiego Władcy. Jeżeli odmówicie, może być z wami źle. Czy odmawiacie?” Skończył i syk dobył mu się z piersi jak z gniazda żmij, a wszyscy stojący w pobliżu zadrżeli, Dain wszakże odpowiedział: „Nie mówię tak i nie mówię nie. Muszę rozważyć twoje słowa i to, co się kryje pod ich piękną zasłoną”.

„Rozważ, ale niech to nie trwa zbyt długo” – rzekł tamten.

„Czas, który poświęcam na rozmyślanie, jest moją własnością” – odparł Dain.

„Tymczasem jeszcze twoją” – rzucił tamten znikając w ciemnościach.

Od tej nocy ciężkie brzemię nosili w sercach nasi przywódcy. Nawet gdyby ów wysłannik nie ostrzegł nas złowróżbnym brzmieniem głosu, poznalibyśmy, że w jego słowach kryje się zarówno groźba, jak podstęp: bez tego wiedzieliśmy już, że potęga, która znów zawładnęła Mordorem, nie zmieniła się i gotuje nam zdradę, jak przed wiekami. Dwakroć poseł wracał i dwakroć odjeżdżał z niczym. Po raz trzeci i ostatni – jak zapowiedział – zjawi się wkrótce, nim ten rok upłynie.

Dlatego wreszcie Dain wysłał mnie, abym ostrzegł Bilba, że Nieprzyjaciel go szuka, i abym się dowiedział, jeśli to możliwe, dlaczego Czarny Władca tak pożąda tego pierścienia, najmniejszego spośród pierścieni. Potrzeba nam także rady Elronda, cień bowiem rozrasta się i przybliża. Odkryliśmy, że poseł odwiedził również króla Branda w Dali i że Brand się przeląkł. Boimy się, czy nie ustąpi. Już się zanosi na wojnę u jego wschodnich granic. Jeżeli nie damy odpowiedzi, Nieprzyjaciel może podburzyć uległych sobie ludzi do napaści na króla Branda, a także na Daina.

- Dobrze się stało, że przybyłeś tutaj – rzekł Elrond. – Usłyszysz dziś wszystko, co powinieneś wiedzieć, by zrozumieć zakusy Nieprzyjaciela. Nie macie wyboru, musicie się przeciwstawić, z nadzieją lub bez nadziei. Lecz nie jesteście osamotnieni. Wiedz, że wasza trwoga jest tylko cząstką trwogi nękającej cały zachodni świat. Pierścień! Co zrobimy z Pierścieniem, z najmniejszym pierścieniem, z tym drobiazgiem, którego Sauron przez kaprys tak pożąda? Oto sprawa, którą musimy rozsądzić.

W tym celu właśnie zostaliście tu wezwani. Mówię: wezwani, jakkolwiek nie ja was do swego domu zwoływałem, goście z różnych dalekich stron! Przybyliście i spotkaliście się wszyscy w tym samym dniu, jak gdyby przypadkiem. A jednak to nie przypadek. Zechciejcie raczej uwierzyć, że to nakaz dany właśnie nam, tu zgromadzonym, byśmy znaleźli radę na niebezpieczeństwo grożące zgubą całemu światu.

Teraz więc będziemy otwarcie mówili o tym, co dotychczas było tajemnicą, znaną tylko nielicznym wybranym. Przede wszystkim dowiecie się historii Pierścienia, od początku po dziś dzień, bez tego bowiem nie rozumielibyście, co nam zagraża. Zacznę tę historię ja, lecz dokończą jej inni mówcy.

 

W

szyscy słuchali, Elrond zaś swoim czystym głosem opowiadał o sauronie i o Pierścieniach Władzy, wykutych dawnymi laty, w Drugiej Erze świata. Niejeden spośród słuchaczy znał część historii, lecz nikt jej nie znał w całości, toteż wiele par oczu zwróciło się na Elronda z trwogą i zdumieniem, kiedy mówił o elfach z Eregionu, mistrzach w obróbce kruszców, zaprzyjaźnionych z królestwem Morii, i o ich żądzy wiedzy, którą wyzyskiwał Sauron, zastawiając na nich sidła. W owych bowiem czasach Sauron nie był jeszcze tak jak dziś od pierwszego wejrzenia odrażający, wiec elfy z Eregionu przyjmowały od niego rady, by doskonalić się w swoim rzemiośle, on zaś, poznawszy ich sekrety, zdradził: w tajemnicy sam wykuł we wnętrzu Ognistej Góry Pierścień Jedyny, który miał władzę nad wszystkimi pierścieniami. Kelebrimor dowiedział się jednak o tym w porę i ukrył trzy pierścienie swojej roboty.

            Wybuchła wojna, kraj został spustoszony i zamknęły się wrota Morii.

            Potem Elrond mówił o losach Pierścienia w ciągu następnych lat, ponieważ jednak dzieje te są już gdzie indziej opowiedziane tak, jak sam Elrond je opisał w swoich księgach, nie będziemy tutaj powtarzali jego słów. Była to bowiem historia bardzo długa, obejmująca mnóstwo wielkich i strasznych zdarzeń, a chociaż Elrond mówił zwięźle, słońce podniosło się wysoko i ranek przeminął, nim skończył opowieść.

            Wspomniał o Królestwie Numenoru, o jego chwale i upadku, o powrocie królów ludzkich przez morskie głębiny na skrzydłach burzy do Śródziemia. Wówczas to Elendil Smukły i jego potężni synowie, Isildur i Anarion, stali się możnymi władcami; założyli w Arnorze Królestwo Północy, a w Gondorze nad dolnym biegiem Anduiny Królestwo Południa. Lecz Sauron, władca Mordoru, napastował ich, zawarli więc Ostatni Sojusz ludzi z elfami, a zastępy Gil-galada i Elendila zgromadziły się w Arnorze.

            W tym miejscu swojej opowieści Elrond przerwał na chwilę i westchnął.

- Pamiętam dobrze blask ich sztandarów – rzekł. – Przypominały mi chwałę Dawnych Dni i armię Beleriandu, bo skupiło się pod nimi wielu sławnych książąt i wodzów. A jednak byli mniej liczni i nie tak świetni jak w owym dniu, gdy runął Thangorodrim, elfy zaś głosiły, że zło zostało pokonane na wieki... w czym się omyliły.

- Pamiętasz? – odezwał się Frodo, tak zdumiony, że głośno dał wyraz swoim myślom. – Sądziłem... – zająknął się, kiedy Elrond zwrócił na niego spojrzenie – sądziłem, że Gil-galad poległ przed wielu wiekami.

- Bo też to prawda – odpowiedział Elrond z powagą – lecz ja sięgam pamięcią w dawne Dni. Earendil, urodzony w Gondolinie przed jego upadkiem, był moim ojcem, matką moją była Elwinga, córka Diora, a wnuczka pięknej Luthien z Doriath. Widziałem trzy ery zachodniego świata, widziałem mnogie klęski i wiele bezowocnych zwycięstw.

Byłem heroldem Gil-galada i maszerowałem z jego wojskiem. Walczyłem w bitwie pod Dagorlad u Czarnych Wrót Mordoru, gdzie przypadło nam zwyciestwo, bo nikt nie mógł się oprzeć włóczni Gil-galada, zwanej Aiglos, ani mieczowi Elendila, zwanemu Narsil. Widziałem ostatnią walkę na stokach Orodruiny, gdzie zginął Gil-galad, a Elendil padł na swój złamany miecz. Ale Sauron został pokonany, Isildur zaś ułamkiem ojcowskiego miecza odciął Pierścień z jego ręki i zatrzymał ten klejnot przy sobie.

            W tym miejscu opowieść przerwał okrzyk Boromira.

- A więc to tak było! – zawołał. – Nie wiem, czy na południe kiedykolwiek dotarła ta historia, w każdym razie od dawna o niej nikt nie pamięta. Słyszałem o sławnym Pierścieniu tego, którego imienia nie wymawiamy nigdy; myśleliśmy jednak, że Pierścień ów znikł ze świata, zginął w gruzach jego pierwszego królestwa. Więc to Isildur go zabrał! Wiadomość zaiste ciekawa!

- Niestety! – rzekł Elrond. – Isildur wziął Pierścień, a nie powinien był tego uczynić. Należało Pierścień cisnąć w ognie Orodruiny, tam gdzie powstał. Lecz mało kto zauważył czyn Isildura. Stał on osamotniony u boku ojca w tym ostatnim śmiertelnym starciu, tak jak u boku Gil-galada stałem ja wraz z Kirdanem. Isildur nie chciał słuchać naszej rady. „Biorę ten okup za ojca i brata” – oświadczył. I zabrał klejnot, nie pytając, czy się zgadzamy, czy też nie. Wkrótce wszakże Pierścień zdradą przywiódł Isildura do śmierci, toteż przezwano go w północnych krajach „zgubą Isildura”. Lecz kto wie, czy śmierć nie była lepsza od losu, który mógł go spotkać. Jedynie na północy znana była ta historia, a i to kilku zaledwie osobom. Nie dziw przeto, żeś jej nigdy nie słyszał, Boromirze. Z klęski na Polach Gladden, gdzie zginął Isildur, tylko trzech ludzi powróciło po długiej wędrówce przez góry. Jednym z nich był Othar ze świty Isildura; zebrał on odłamki Elendilowego miecza i oddał je spadkobiercy Isildura, Valandilowi, który był wówczas dzieckiem jeszcze i dlatego został w Rivendell. Lecz Narsil był pęknięty, światło jego zgasło i po dziś dzień nie przekuto go na nowo.

Czy nazwałem zwycięstwo Ostatniego Sojuszu bezowocnym? Nie, pewne owoce przyniosło, celu jednak nie osiągnęło. Sauron poniósł stratę, lecz nie został unicestwiony. Czarna Wieża zawaliła się, lecz fundamenty przetrwały, bo zbudowano je dzięki sile Pierścienia i póki on istnieje, ich także nic nie naruszy. Wielu elfów, wielu dzielnych ludzi oraz ich przyjaciół padło w tej wojnie. Poległ Anarion, poległ isildur, a Gil-galada i Elendila już nie stało. Nigdy już nie będzie takiego przymierza elfów i ludzi, bo ludzie się rozmnożyli, pierworodnych zaś ubywa i dwa te plemiona coraz bardziej stają się sobie obce. Od tamtego też dnia lud Numenoru podupadł i stracił przywilej długowieczności.

Po wojnie i rzezi na Polach Gladden niewielu zostało na północy ludzi z zachodu, a miasto ich, Annuminas nad jeziorem Evendim, rozsypało się w gruzy. Dziedzice Valandila wynieśli się do Fornostu i osiedli wśród wysokich północnych wzgórz, lecz dzisiaj te ich siedziby także opustoszały. Ludzie nazwali je Szańcem Umarłych i boją się owego miejsca. Albowiem ród Arnoru zmarniał, szarpany przez wrogów, panowanie jego przeminęło, nie zostało nic prócz zielonych kopców pośród trawy na wzgórzach.

Na południu królestwo Gondor wytrwało długo, a nawet czas pewien cieszyło się sławą podobną jak Numenor przed swoim upadkiem. Budowano strzeliste wieże i fortece, i przystanie dla licznych okrętów, a ludzie różnymi językami oddawali cześć skrzydlatej koronie królów. Stolica zwała się Osgiliath – Cytadela Gwiazd – i środkiem jej płynęła rzeka. Wzniesiono na wschodzie Minas Ithil – Wieżę Wschodzącego Miesiąca – na ramieniu Gór Cienia; na zachodzie zaś u podnóży Białych Gór stanęła Wieża Zachodzącego Słońca – Minas Anor. Na królewskim dziedzińcu rosło białe drzewo wyhodowane z nasienia, które Isildur przewiózł przez morskie głębiny; drzewo, co dało to nasienie wyrosło z ziarna przywiezionego z Eressei, a do Eressei nasiona białych drzew przybyły z najdalszego zachodu w pierwszym dniu młodości świata. Lecz lata Śródziemia mkną szybko i szybko nużą, ród Meneldila, syna Anariona, wygasł, Białe Drzewo uschło, do krwi Numenorejczyków domieszała się krew pośledniejsza. Straż na murach Mordoru spała, a ciemne siły z powrotem wpełzły do Gorgoroth. Wybiła godzina, kiedy złe moce powstały znowu i zagarnęły Minas Ithil, umocniły się tam i przeobraziły wieżę w siedlisko grozy; odtąd nazwano ją Minas Morgul – Wieżą Złych Czarów. Wówczas Minas Anor przyjęła nazwę Minas Tirith – Wieży Czat; dwie twierdze toczą wojnę, a Osgiliath, leżące między nimi, opustoszało i na gruzach stolicy przechadzają się tylko cienie.

Tak trwa od kilku ludzkich pokoleń. Lecz władcy Minas Tirith walczą wciąż stawiając czoło naszym wrogom, strzegąc Rzeki od Argonath aż do Morza.

Część opowieści, która mnie przypadła, dobiega końca. Albowiem za czasów Isildura Pierścień Władzy zaginął bez wieści, a trzy pierścienie uwolniły się spod jego rozkazów. W ostatnich wszakże latach popadły znów w niebezpieczeństwo, bo na naszą niedolę Pierścień Jedyny znalazł się znowu. O jego odnalezieniu powie wam kto inny, ja bowiem odegrałem w tym niewielką tylko rolę.

 

E

lrond umilkł, zaraz jednak Boromir, rosły i dumny, stanął przed zgromadzeniem.

- Pozwól, Elrondzie – rzekł – bym najpierw dodał słów kilka o królestwie Gondoru. To bowiem jest kraj, z którego przybywam. Wszystkim zaś zdadzą się wieści o tym, co się tam dzieje. Mało kto wie o naszych zasługach i dlatego nie możecie ocenić niebezpieczeństwa, które nad wami zawiśnie, jeżeli w końcu siły nas zawiodą.

Nie wierzcie, że w królestwie Gondoru zabrakło krwi numenorejskiej ani że lud ów zapomniał o swojej dumie i godności. Nasze męstwo trzyma dotąd w ryzach dzikie plemiona wschodu i przeciwstawia się grozie Morgulu. Kraje położone dalej zawdzięczają spokój i wolność nam, którzy bronimy przyczółka zachodu. Cóż się jednak stanie, jeżeli Nieprzyjaciel zdobędzie przejście przez Rzekę?

A przecież ta godzina może już jest niedaleka. Nieprzyjaciel, którego imienia nie wymawiamy, znowu się zerwał. Znad Orodruiny, którą my nazywamy Górą Przeznaczenia, bije dym jak ongi. Potęga Czarnego Kraju rośnie, a my jesteśmy osaczeni zewsząd. Kiedy Nieprzyjaciel wrócił, wyparł nasze plemię z Ithilien, pięknych włości na wschodnim brzegu Rzeki, utrzymaliśmy tam jednak punkt oparcia i zbrojną załogę. Lecz w tym roku, w czerwcu, znienacka napadnięto nas z Mordoru i zmieciono nasze oddziały. Ulegliśmy przewadze liczebnej, bo Mordor sprzymierzył się z Easterlingami i okrutnymi Haradrimami; pokonała nas jednak nie tylko liczba wojowników. Była z nimi potęga, której dotychczas nigdy jeszcze nie odczuliśmy.

Mówili ludzie, że ją widzieli w postaci olbrzymiego, czarnego męża na koniu, który jak gęsty cień pojawia się w blasku księżyca. A gdziekolwiek się zjawiał, szał ogarniał naszych wrogów, a strach padał na najwaleczniejszych spośród nas, tak że konie i wojownicy uciekali z pola. Ledwie garstka naszych wschodnich załóg wróciła do kraju niszcząc za sobą ostatni most sterczący jeszcze z gruzów Osgiliath.

Należałem do oddziału, który bronił mostu, póki go nie zburzono po przejściu niedobitków. Czterech nas tylko ocalało rzucając się wpław: brat mój, ja i dwóch naszych towarzyszy. Mimo to walczymy nadal strzegąc zachodniego brzegu Anduiny; ci, których nasze miecze chronią, nie szczędzą nam pochwał, lecz skąpią pomocy. Jedynie z Rohanu przybywają na wezwanie konni wojownicy.

W tej złej dla nas godzinie wyprawiono mnie w niebezpieczną daleką drogę do Elronda; sto dziesięć dni jechałem sam jeden. Ale nie szukam sojuszników wojennych. Potęga Elronda, jak powiadają, opiera się na mądrości, nie na orężu. Przybyłem prosić o radę i wytłumaczenie niepojętych słów. Bo w przeddzień niespodziewanej napaści bratu mojemu przyśnił się dziwny sen; później zaś ten sen powtórzył się parokroć, a raz przyśnił się także mnie. W tym śnie widziałem, jak na wschodzie niebo się zamroczyło i rosła na nim burza, lecz na zachodzie jaśniało blade światło i z tamtej strony doszedł mnie głos, daleki, ale wyraźny, wołający:

 

Znajdź miecz, co był  złamany,

Imladris kryją go jary,

Tam lepsza znajdzie się rada

Niźli Morgulu czary.

Tam też się znak ukaże,

Że bliska już jest godzina...

Lśni zguba Isildura –

Niziołek się nie ugina.

 

Nie mogliśmy pojąć tych słów i pytaliśmy ojca naszego, Denethora, władcy Minas Tirith, uczonego w dziejach Gondoru. Rzekł nam tylko tyle, że Imladris to starodawna nazwa, którą elfy nadały odległej północnej dolinie, gdzie mieszka Elrond Półelf, najświatlejszy z mistrzów wiedzy. Dlatego brat mój, świadom naszego rozpaczliwego położenia, zapragnął usłuchać nakazu snu i odnaleźć Imladris; że zaś wyprawa zdawała się niepewna i niebezpieczna, ja wziąłem na siebie to zadanie. Wzdragał się ojciec, nim pozwolił mi ruszyć, długo też błądziłem po zapomnianych ścieżkach szukając domu Elronda, o którym wielu słyszało, lecz do którego mało kto zna drogę.

 

- I

 tu, w domu Elronda, więcej się jeszcze dowiesz – oświadczył Aragorn wstając. Rzucił swój miecz na stół przed Elrondem i wszyscy zobaczyli ostrze rozszczepione na pół. – Oto jest miecz, który został złamany!

- Ktoś ty jest i co masz do naszej Minas Tirith? – spytał Boromir, ze zdumieniem patrząc na wychudłą twarz i zniszczony płaszcz Strażnika.

- To Aragorn, syn Arathorna – rzekł Elrond. – Potomek – poprzez wiele pokoleń – Isildura, syna Elendila z Minas Ithil. Wódz Dunedainów północy, których niewielu już tu pozostało.

- W takim razie on tobie, nie mnie się należy! – krzyknął Frodo oszołomiony i skoczył na równe nogi, jak gdyby się spodziewał, że Aragorn natychmiast zażąda od niego Pierścienia.

- Nie należy się żadnemu z nas – odparł Aragorn – lecz ciebie wybrano, żebyś go czas jakiś przechował.

- Pokaż Pierścień, Frodo – odezwał się Gandalf uroczystym tonem. – Nadeszła chwila po temu. Podnieś go w górę, żeby Boromir zrozumiał zagadkę do końca.

Szmer przebiegł po sali i wszystkie oczy zwróciły się na Froda. Hobbit zadrżał, ogarnięty nagle wstydem i trwogą; coś w nim sprzeciwiło się ujawnieniu Pierścienia i czuł wstręt dotykając go ręką. Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Pierścień skrzył się i migotał, kiedy Frodo trzymał go w drżących palcach, pokazując zebranym.

- Spójrzcie, oto zguba Isildura! – rzekł Elrond.

Boromirowi oczy błyszczały, kiedy patrzał na złotą obrączkę.

- Ten niziołek! – mruknął. – Czy to znaczy, że wreszcie dla Minas Tirith wybiła godzina przeznaczenia? Jeśli tak, po co mamy szukać jeszcze złamanego miecza?

- Nie było powiedziane, że to „godzina przeznaczenia dla Minas Tirith” – odezwał się Aragorn. – Lecz prawdą jest, że zbliża się godzina przeznaczenia i wielkich czynów. Albowiem miecz, co został złamany, to miecz Elendila, oręż, który pękł, kiedy Elendil zabity upadł na niego. Spadkobiercy Elendila przechowali tę pamiątkę, chociaż stracili wszelkie inne dziedzictwo, ponieważ z dawna istniała wśród nas przepowiednia, że ostrze miecza zrośnie się znowu, gdy odnajdziemy Pierścień – zgubę Isildura. A teraz, Boromirze, skoro znalazłeś miecz, którego szukałeś, czego żądasz? Czy pragniesz, by ród Elendila wrócił do Gondoru?

- Nie przysłano mnie z prośbą o jakąkolwiek łaskę, lecz tylko po to, bym się dowiedział rozwiązania zagadki – dumnie odparł Boromir. – Wszelako jesteśmy przyparci do muru i miecz Elendila byłby nam pomocą niespodziewanie wielką... jeśli to możliwe, by taki oręż mógł wrócić z cieniów przeszłości.

Patrzał znów na Aragorna, w oczach jego odzwierciedliło się zwątpienie.

            Frodo zauważył, że Bilbo, siedzący tuż przy nim, poruszył się niespokojnie. Najwidoczniej nieufność okazana przyjacielowi zniecierpliwiła starego hobbita. Wstając nagle, wybuchnął:

 

Nie każde złoto jasno błyszczy,

Nie każdy błądzi, kto wędruje,

Nie każdą siłę starość niszczy,

Korzeni w głębi lód nie skuje,

Z popiołów strzelą znów ogniska,

A mrok rozświetlą błyskawice,

Złamany miecz swą moc odzyska,

Król tułacz wróci na stolicę.

 

- Nie są to, być może, dobre wiersze, lecz znaczenie ich jest jasne – rzekł. – Jeżeli nie wystarcza ci słowo Elronda! Skoro byłeś gotów wędrować przez sto dziesięć dni, aby je usłyszeć, dajże mu teraz posłuch!

I Bilbo usiadł prychając gniewnie.

- Te wiersze sam ułożyłem dla Dunadana – szepnął na ucho Frodowi – przed laty, gdy pierwszy raz zwierzył mi swoją historię. Niemal żałuję, że minął dla mnie czas przygód i że nie mogę z nim razem wyruszyć, kiedy jego dzień zaświta.

Aragorn uśmiechnął się do Bilba, a potem znów zwrócił się do Boromira.

- Jeżeli o mnie chodzi, wybaczam ci zwątpienie – powiedział. – Nie bardzo jestem podobny do posągów Elendila i Isildura, wyobrażonych w całym majestacie pośród sal pałacu Denethora. Jestem dziedzicem Isildura, nie Isildurem. Życie mam za sobą długie i ciężkie, setki mil dzielące nas od Gondoru to tylko znikoma cząstka dróg, które przemierzyłem w swoich wędrówkach. Przeprawiłem się przez wiele gór i rzek, zdeptałem niejedną równinę, nawet w tak odległych krajach, jak Rhun i Harad, nad którymi inne gwiazdy świecą.

Lecz ojczyzną moją – jeśli mam ojczyznę – jest północ. Tu bowiem potomkowie Valandila żyli z dawna, syn po ojcu, w długim nieprzerwanym łańcuchu pokoleń. Dni nasze zmierzchły, ród się przerzedził. Zawsze jednak miecz był przekazywany w ręce nowego dziedzica. To ci jeszcze rzekną, Boromirze, nim umilknę: samotni jesteśmy, my, Strażnicy pustkowi, myśliwcy – lecz tropimy zawsze sługi Nieprzyjaciela, bo tych znaleźć można wszędzie, nie tylko w Mordorze. Prawda, Boromirze, Gondor był twierdzą męstwa, my wszakże też robimy, co do nas należy. Są złe siły, którym nie ostoją się wasze potężne mury ani ostre miecze. Mało wiesz o krainach leżących poza waszymi granicami. Pokój i wolność, powiadasz? Bez nas północ by ich nie zaznała wiele. Zniszczyłby je strach. Lecz Ciemne Moce, które spełzają z bezludnych gór albo wychylają się z mrocznych lasów, uciekają przed nami. Jakimi drogami ważyliby się wędrować podróżni, jaką obronę przed niebezpieczeństwem miałyby nocą spokojne krainy i domy poczciwych ludzi, gdyby Dunedainowie spali albo wszyscy już legli w grobach?

A przecież mniej jeszcze doznajemy wdzięczności niźli wy. Podróżni patrzą na nas wilkiem, chłopi nadają nam szydercze przezwiska. „Obieżyświatem” zwie mnie tłuścioch, mieszkający o jeden zaledwie dzień marszu od siedziby wrogów, którzy by zmrozili jego serce albo w perzynę obrócili jego miasteczko, gdyby nie nasza nieustanna straż. Lecz my nie chcielibyśmy, żeby było inaczej. Jeżeli prości ludzie mają być wolni od troski i strachu, muszą pozostać prości, a na to trzeba, żeby nie znali naszej tajemnicy. Takie zadania spełniali moi współbracia, podczas gdy rok płynął za rokiem i trawa rosła na łąkach. Dziś wszakże znowu świat się odmienia. Nadchodzi nowa godzina. Znalazła się zguba Isildura. Zbliża się bitwa. Miecz będzie przekuty. Pójdę do Minas Tirith.

- Mówisz, że znalazła się zguba Isildura – powiedział Boromir. – Widziałem Pierścień błyszczący w ręku niziołka. Lecz Isildur poległ przed świtem naszej ery, jak słyszałem. Skąd wiedzą Mędrcy, że to właśnie jego Pierścień? Jakie były losy tego klejnotu w ciągu wielu lat, nim go tutaj przyniósł tak niezwykły wysłannik?

- Dowiesz się tego – rzekł Elrond.

- Ale nie teraz, proszę cię, Elrondzie! – zawołał Bilbo. – Słońce już zbliża się do południa, czuję, doprawdy, że pora mi wreszcie nieco się posilić.

- Nie wymówiłem twojego imienia – odparł Elrond z uśmiechem. – Teraz jednak wzywam cię do głosu. Opowiedz nam swoją historię. A jeżeli jej nie ułożyłeś do rymu, pozwalamy ci przemawiać niewiązaną mową. Im treściwiej będziesz się wyrażał, tym prędzej doczekasz się posiłku.

- Dobrze – zgodził się Bilbo. – Będę ci posłuszny. Powiem dzisiaj całą prawdę, a jeśli ktoś spośród obecnych słyszał z moich ust nieco inną relację tych samych zdarzeń – tu Bilbo zerknął spod oka na Gloina – proszę, niech o tym zapomni i niech mi wybaczy. Wówczas zależało mi po prostu na tym, żeby udowodnić swoje prawo do tego skarbu i zrzucić z siebie miano złodzieja, które mi ktoś przylepił. Dzisiaj może lepiej pojmuję te sprawy. W każdym razie było tak...

 

D

la części słuchaczy historia Bilba była całkowitą nowością, toteż zdumieli się, kiedy stary hobbit, nie bez satysfakcji zresztą, opowiadał swoją przygodę z Gollumem, nic nie przemilczając. Nie pominął bodaj jednej zagadki. Chętnie by też opisał ostatnie urodziny w Shire i scenę swojego zniknięcia, gdyby mu pozwolono; lecz Elrond podniósł dłoń.

- Pięknie mówiłeś, przyjacielu – rzekł – ale dość na dzisiaj! Tymczasem wystarczy, że wszyscy się dowiemy, iż Pierścień przeszedł w ręce twojego spadkobiercy, Froda. Niech on powie dalszy ciąg.

            Z kolei głos zabrał Frodo, mniej ochoczo niż Bilbo, i zdał sprawę ze swoich poczynań od dnia, w którym powierzono mu Pierścień. Wypytywano go o każdy krok wędrówki z Hobbitonu do Brodu Bruinen, a każdy szczegół dotyczący Czarnych Jeźdźców rozważano głeboko. Wreszcie Frodo mógł znowu usiąść.

- Wcale nieźle! – pochwalił go Bilbo. – Twoja opowieść byłaby doskonała, gdyby ci tak wciąż nie przerywano. Starałem się trochę notować, ale będziemy musieli kiedyś wspólnie to sobie raz jeszcze odtworzyć, jeżeli mam całą historię opisać w mojej książce. W kilku rozdziałach ledwie się zmieszczą przygody, które cię spotkały, nim tutaj dotarłeś.

- Tak, to długa opowieść – odparł Frodo. – A jednak nie wydaje mi się pełna. Chciałbym się wielu rzeczy jeszcze dowiedzieć, przede wszystkim o Gandalfie.

 

G

aldor, poseł z Przystani, siedzący opodal, dosłyszał te słowa.

- Z ust mi to wyjąłeś! – zawołał i zwracając się do Elronda rzekł: - Mędrcy zapewne nie bez przyczyny uwierzyli, iż klejnot, znaleziony przez niziołka, naprawdę jest owym Wielkim Pierścieniem, przedmiotem odwiecznych sporów, jakkolwiek nam, mniej świadomym, wydaje się to trudne do wiary. Czy nie moglibyście przedstawić dowodów? Jedno chcę jeszcze zadać pytanie: Co się dzieje z Sarumanem? To przecież mistrz wiedzy o Pierścieniach. Czemu go nie ma wśród nas? Jaka jest jego rada... jeżeli wie o tych sprawach, o których tutaj słyszeliśmy?

- Oba twoje pytania, Galdorze, wiążą się ze sobą – odparł Elrond. – Nie przez zapomnienie pominąłem te punkty, będą one wyjaśnione. Lecz odpowiedź należy do Gandalfa, a wzywam go do głosu na ostatku, ponieważ to jest miejsce dla mówcy najzaszczytniejsze, a Gandalf w całej sprawie od początku jest naszym wodzem.

- Przyznasz, Galdorze – powiedział Gandalf – że wiadomości podane przez Gloina, oraz prześladowania, jakie znosił Frodo, starczyłyby niejednemu za dowód, iż to, co znalazł hobbit, ma wielką cenę dla Nieprzyjaciela. A jest to Pierścień. Cóż z tego wynika? Dziewięć przechowują Nazgule. Siedem porwano lub zniszczono. – (Przy tych słowach Gandalfa Gloin drgnął, lecz się nie odezwał). – O losie Trzech wiemy. Którym więc z pierścieni może być ten, tak chciwie przez wroga pożądany?

To prawda, że szmat czasu dzieli Rzekę od Góry, czyli chwilę, gdy Pierścień został zgubiony, od tej, kiedy go odnaleziono. Dopiero w ostatnich latach Mędrcy zdolali nareszcie wypełnić pustą kartę swojej wiedzy. Niestety, za późno. Nieprzyjaciel bowiem był już także na tropie, i to bliżej jeszcze, niż się obawiałem. Szczęście przynajmniej, że nie wcześniej niż w tym roku – tego lata, jak się zdaje – dowiedział się wszystkiego.

Niektórzy z obecnych pamiętają zapewne, że przed laty odważyłem się przestąpić bramy Czarnkosiężnika z Dol Guldur, potajemnie wybadałem jego sekrety i znalazłem potwierdzenie naszych obaw: Czarnoksiężnik to nie kto inny, lecz Sauron, odwieczny nasz Nieprzyjaciel, który w końcu przybrał widomą postać i wzmógł się na siłach. Niektórzy z obecnych przypominają też sobie, że Saruman odradzał nam jawną walkę z Sauronem i że dlatego przez długi czas poprzestawaliśmy na śledzeniu go tylko. Później wszakże, kiedy cień rozrósł się groźnie, Saruman dał się przekonać, Rada wystąpiła zbrojnie i wyparła złe moce z Mrocznej Puszczy – a stało się to tego samego roku, w którym został znaleziony Pierścień. Dziwny przypadek... jeśli to był przypadek!

Ale podjęliśmy walkę za późno, co zresztą Elrond jasno przewidział. Sauron śledził nas nawzajem i od dawna zbroił się do odparcia naszych ciosów, rządząc Mordorem z dala za pośrednictwem Minas Morgul, gdzie osadził dziewięciu swoich służalców, dopóki wszystko nie było w pogotowiu. Cofnął się przed nami, lecz to była tylko pozorna ucieczka, a wkrótce potem przybył do Czarnej Wieży i pokazał się jawnie. Wówczas po raz ostatni zebrała się Rada, bo już wiedzieliśmy, że Nieprzyjaciel coraz usilniej szuka Jedynego Pierścienia. Obawialiśmy się, że ma jakieś o nim wiadomości, nam nie znane. Saruman wszakże przeczył temu, powtarzając to, co zawsze mówił, iż Jedynego Pierścienia nikt nigdy już nie znajdzie na obszarze Śródziemia. „W najgorszym razie – powiadał – Nieprzyjaciel wie, iż my Pierścienia nie mamy i że wciąż jeszcze nic o nim nie wiadomo. Ale myśli, że każda zguba może się odnaleźć. Nie bójcie się! Zawiedzie go ta nadzieja. Czyż nie zgłębiłem tej sprawy do gruntu? Pierścień wpadł w toń Wielkiej Anduiny; dawno temu, podczas gdy Sauron spał, Rzeka zaniosła swój łup do Morza. I tam niech spoczywa na wieki”.

 

G

andalf umilkł spoglądając z ganku na wschód, ku odległym szczytom Gór Mglistych, pod których potężnymi korzeniami przez długie lata leżało ukryte niebezpieczeństwo dla świata.

            Westchnął.

- Popełniłem błąd – rzekł. – Dałem się uśpić słowami Sarumana Mądrego, a powinienem był wcześniej dociec prawdy; wówczas mniej bylibyśmy zagrożeni.

- Wszyscyśmy zbłądzili – rzekł Elrond – i gdyby nie twoja czujność, kto wie, czy ciemności już by nas nie ogarnęły. Ale mów dalej!

- Od początku nurtowały mnie wątpliwości – podjął Gandalf – nie uzasadnione żadną wyraźną przyczyną, i chciałem koniecznie dowiedzieć się, jakim sposobem Gollum zdobył Pierścień i jak długo miał go w posiadaniu. Czatowałem więc na niego, przypuszczając, że wkrótce wyjdzie z mroków podziemi na poszukiwanie swojego skrbu. Wyszedł, lecz wymknął się i nie mogłem go odnaleźć. Później zaś – niestety! – zaniechałem sprawy, czuwając tylko i czekając, jak to aż nazbyt często czyniliśmy.

Czas płynął, niósł z sobą rozliczne troski, aż wreszcie znów w moim sercu ocknął się niepokój i urósł nagle do rozmiarów strachu. Skąd pochodził Pierścień hobbita? A jeśli moje obawy były słuszne, co z nim zrobić? Na to pytanie musiałem sobie odpowiedzieć. Lecz nikomu jeszcze nie zwierzyłem swego leku, bo rozumiałem niebezpieczeństwo słowa szepniętego nie w porę i trafiającego do niewłaściwych uszu. We wszystkich długich wojnach z Czarną Wieżą najgroźniejszym wrogiem była zawsze zdrada.

 

D

ziało się to przed siedemnastu laty. Zauważyłem, że mnóstwo szpiegów wszelkiego pokroju, nawet spośród zwierząt i ptaków, kręci się wokół kraju hobbitów, i zląkłem się tym bardziej. Wezwałem na pomoc Dunedainów, którzy zdwoili czujność; otworzyłem serce przed Aragornem, dziedzicem Isildura.

- A ja – odezwał się Aragorn – poradziłem mu wspólnie szukać Golluma, chociaż mogło się wydawać, że już na to za późno. Ponieważ zaś uznałem za słuszne, by dziedzic Isildura przyczynił się do naprawienia błędów Isildura, udałem się wraz z Gandalfem na długie, beznadziejne poszukiwania.

Z kolei Gandalf opowiedział, jak przemierzali Dzikie Kraje aż po Góry Cienia i po granice Mordoru.

- Tam doszły nas słuchy o Gollumie i zgadywaliśmy, że musiał długi czas przebywać w mroku gór, ale nie znaleźliśmy go i w końcu straciłem resztkę nadziei. W rozpaczy pomyślałem znów o pewnej próbie, która by rozstrzygnęła moje wątpliwości tak, że nie potrzebowałbym już szukać Golluma. Sam Pierścień mógł mi powiedzieć, czy jest Jedynym. Przypomniałem sobie słowa, które padły na Radzie, słowa Sarumana, wówczas puszczone mimo ucha. Nagle znów wyraźnie usłyszałem je w głębi serca: „W każdy z Dziewięciu, Siedmiu i Trzech – mówił Saruman – wprawiono właściwy kamień. W Jedyny – nie. Ten był gładki, nieozdobny, jak gdyby należał do pośledniejszych pierścieni. Lecz jego twórca wyrył na nim znaki, które ktoś biegły w tej sztuce umiałby dziś także dostrzec i odczytać”.

Nie mówił nam, jakie to były znaki. Któż mógł to wiedzieć? Twórca Pierścienia. A Saruman? Jakkolwiek wiedza jego sięgała głęboko, musiała przecież mieć jakieś źródło. Czyja ręka, prócz ręki Saurona, dotykała Pierścienia przed jego zaginięciem? Tylko ręka Isildura. Z takimi myślami zaniechałem tropienia Golluma i spiesznie udałem się do Gondoru. Za dawnych czasów chętnie tam witano przedstawicieli mojego bractwa, szczególnie Sarumana. Często przebywał tam długo jako gość władców kraju. Lecz mnie Denethor przyjął mniej życzliwie niż dawniej i niechętnie zezwolił na zbadanie przechowywanych starych pergaminów i ksiąg. „Jeżeli naprawdę szukasz, jak powiadasz, zapisków z dawnych czasów i świadectw o początkach tego państwa, czytaj! – rzekł. – Dla mnie bowiem przeszłość kryje mniej tajemnic niźli przyszłość, i o nią się tylko troskam. Jeżeli jednak nie znasz lepiej swojej sztuki od Sarumana, który długo ślęczał nad tymi dokumentami, nie znajdziesz nic, czego bym nie wiedział ja, mistrz wiedzy o tym kraju”.

Tak mi rzekł Denethor. A przecież w jego archiwach było wiele dokumentów, których dziś nikt prawie czytać nie umie, nawet najbieglejsi uczeni, bo stare pisma i języki stały się niezrozumiałe dla potomnych. Wiedz, Boromirze, iż w Minas Tirith znajduje się dokument, napisany własną ręką Isildura, a nie odczytany od czasów upadku królów przez nikogo, prócz mnie i Sarumana. Albowiem Isildur nie odszedł natychmiast po wojnie z Mordorem, jak to powszechnie się mówi.

- Może tak się mówi na północy – przerwał Gandalfowi Boromir. – W Gondorze wszyscy wiedzą, że Isildur najpierw udał się do Minas Anor i tam przebywał czas jakiś ze swoim bratankiem Meneldilem pouczając go, nim mu przekazał rządy w Południowym Królestwie. Wtedy też posadził ostatni szczep Białego Drzewa na pamiątkę swego brata.

- Wtedy też sporządził owe zapiski – powiedział Gandalf – i o tym zapomniano w Gondorze, jak się zdaje. Dokument ten dotyczy bowiem Pierścienia, a napisał Isildur te słowa:

„Wielki Pierścień ma pozostać odtąd w dziedzictwie Północnego Królestwa, lecz świadectwo o nim przechowywane będzie w Gondorze, gdzie żyją potomkowie Elendila, aby nigdy pamięć tych wielkich spraw nie zatarła się wśród ludzi”.

Dalej zaś Isildur opisał, jak wyglądał Pierścień w momencie, kiedy go znalazł.

„Kiedym go wziął, był gorący, gorący jak ogień, i sparzył mi rękę tak, że nigdy już pono nie pozbędę się w niej bólu. Wszakże dziś, kiedy to piszę, ostygł i, rzekłbyś, skurczył się, nie tracąc wszakże nic z piękności ani też z doskonałości kształtu. Wypisane na nim znaki, jaskrawe ongi niczym płomień, zblakły już i niełacno je dziś odczytać. Ryto je pismem elfów z Eregionu, bo w Mordorze nie znają liter zdatnych do tak delikatnej roboty, lecz w mowie dla mnie niezrozumiałej. Mniemam, że to język Czarnego Kraju, nikczemny i prostacki. Jaką zaś klątwę wyraża, nie wiem. Skopiuję tu wszakże owe znaki, nim zatrą się do cna. Pierścień być może potrzebuje żaru Sauronowej ręki, która, choć czarna, ogniem płonie, od czego zginął Gil-galad. Myślę, że pewnie pismo by wystąpiło znowu, gdyby złoto rozgrzać. Nie zamierzam jednak podejmować tak wielkiego ryzyka, by nie uszkodzić klejnotu; pośród dzieł Saurona to jedno jedyne wyszło z rąk jego piękne. Lube mi jest, chociem je męką srogą przypłacił”.

Kiedy to odczytałem, nie potrzebowałem już szukać więcej. Napis bowiem, jak słusznie się domyślał Isildur, był w języku Mordoru i sług Czarnej Wieży. Treść jego znaliśmy już wcześniej, gdyż owego dnia, gdy Sauron po raz pierwszy włożył Jedyny Pierścień na palec, Kelebrimor, twórca Trzech, śledził go i podsłuchał z daleka, jak tamten wymówił owe słowa; tym sposobem wydały się od razu niecne zamiary Saurona.

Nie zwlekając pożegnałem Denethora, lecz w drodze na północ otrzymałem wiadomość z Lorien, że Aragorn tamtędy przechodził i że odnalazł poczwarę, zwaną Gollumem. Toteż przede wszystkim ruszyłem na spotkanie z Aragornem, ciekawy, co mi powie. Nie śmiałem nawet myśleć o śmiertelnych niebezpieczeństwach, które musiał odeprzeć samotnie.

- Nie trzeba o nich mówić wiele – rzekł Aragorn. – Nie uniknie oczywiście niebezpieczeństw człowiek, którego mus pchnie tuż pod Czarne Wrota albo mu każe deptać zioła Doliny Morgul. Ja także w końcu straciłem nadzieję i zawróciłem ku domowi. Wtedy jednak traf zrządził, że niespodzianie znalazłem to, czego szukałem: ślady miękkich stóp na brzegu błotnistej sadzawki. Trop był świeży i świadczył, że Gollum spieszył się, nie szedł jednak ku Mordorowi, lecz stamtąd odchodził. Ścigałem go skrajem Martwych Bagien i wreszcie dopadłem. Zaczaiwszy się nad stojącym rozlewiskiem i wypatrując w wodzie, przyłapałem Golluma ciemnym wieczorem. Cały był oblepiony zielonym mułem. Obawiam się, że nigdy mnie ten stwór nie pokocha, kiedy bowiem chciał kąsać, obszedłem się z nim dość surowo. Nie otworzył do mnie gęby, chyba po to, żeby mnie zębami naznaczyć. Śmiem rzec, iż z całej wyprawy ten marsz powrotny był najprzykrzejszy, bom tego stwora musiał przed sobą pędzić z powrozem na szyi i kneblem w paszczy, póki głód i pragnienie go nie zmogły, i tak go prowadziłem ku Mrocznej Puszczy. Wreszcie dotarliśmy do niej i przekazałem Golluma elfom, jak było umówione. Rad się pozbyłem jego towarzystwa, bo cuchnął. Mam nadzieję, że więcej go w życiu nie zobaczę. Gandalf wszakże nadszedł i znalazł siłę, by z nim przeprowadzić długą rozmowę.

- Tak - rzekł Gandalf - długą i męczącą, ale nie bezowocną. Przede wszystkim jego opowieść o stracie Pierścienia zgadzała się z historią, którą Bilbo przed chwilą nam opowiedział, po raz pierwszy nic nie tając. Mniejsza z tym zresztą; i tak domyślałem się prawdy. Ważniejsze, że wtedy dopiero dowiedziałem się od Golluma, iż znalazł Pierścień w Wielkiej Rzece opodal Pól Gladden; dowiedziałem się nadto, że miał go bardzo długo w swym posiadaniu: przez okres równy życiu wielu pokoleń jego gatunku. Potęga Pierścienia obdarzyła go długowiecznością ponad zwykłą miarę, a ti jest przywilej, którym darzą tylko Wielkie Pierścienie.

Jeżeli nie dość ci, Galdorze, tych dowodów, dorzucę jeszcze inny, o którym już wspominałem. Na Pierścieniu, który przed chwilą widzieliście wzniesiony w ręku Froda, na gładkiej, niczym nie ozdobionej obrączce można po dziś dzień odczytać słowa zapisane przez Isildura, lecz trzeba się zdobyć na siłę woli i wrzucić klejnot na chwilę w ogień. Zrobiłem to i odczytałem taki napis: „Ash nazg durbatuluk, ash nazg gimbatul, ash nazg thrakatuluk agh burzum - ishi krimpatul”.

            Zdumiewająca zmiana zaszła w głosie Czarodzieja. Zabrzmiał on nagle groźnie, potężnie, twardo jak kamień. Jak gdyby cień przesunął się przez tarczę słoneczną, cały ganek na mgnienie oka zaległa ciemność. Wszystkich dreszcz wstrząsnął, elfy zaś pozatykały uszy.

- Nigdy jeszcze nikt nie ważył się w Imladris wymówić słowa w tym języku, Gandalfie Szary! - powiedział Elrond, kiedy cień pierzchnął, a zebranym dech wrócił w piersi.

- Miejmy nadzieję, że nigdy więcej i nikt tym językiem tutaj nie przemówi - odparł Gandalf. - Mimo to nie będę cię, Elrondzie, przepraszał za to, co zrobiłem. Jeśli bowiem ta mowa nie ma rozbrzmiewać wkrótce po wszystkich zakątkach zachodu, musicie wyzbyć się wszelkich wątpliwości i być pewni, że Czarodziej nie omylił się co do tego Pierścienia: to jest klejnot Nieprzyjaciela, zawierający jego przewrotną moc; w nim jest zaklęty sekret jego dawnej potęgi. Z tamtych Czarnych Lat doszły nas słowa, które podsłuchał złotnik z Eregionu i które mu ujawniły zdradę Saurona. „jeden by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać”...

Wiedzcie też, przyjaciele, że nie tylko tego dowiedziałem się od Golluma. Wzdragał się, nie chciał mówić, gmatwał swoją opowieść, lecz niewątpliwie był w Mordorze, a tam zmuszono go do wygadania wszystkiego, co mu było wiadome. Toteż Nieprzyjaciel wie teraz, że Jedyny Pierścień został odnaleziony, że przechowywał się długie lata w Shire. Słudzy Saurona tropili Pierścień niemal pod sam próg tego domu, wkrótce więc Sauron dowie się - jeśli już nie wie w tej chwili - że jego skarb jest tu, wśród nas.

 

C

hwilę trwało milczenie, potem odezwał się Boromir:

- Powiadasz, że ten Gollum to małe stworzenie? Może, ale szkodę wyrządził wielką. Co się z nim stało? Na jaką skazaliście go karę?

- Na nic gorszego niż uwięzienie - odparł Aragorn. - Dużo wycierpiał. Niechybnie brano go na tortury, śmiertelny strach przed Sauronem przytłacza mu serce. Co do mnie, rad jestem, że elfy trzymają go pod kluczem w Mrocznej Puszczy. To bardzo złośliwa sztuka, przewrotność daje mu siłę, jakiej by się nikt nie spodziewał w tak wychudłym i zwiędłym ciele. Mógłby jeszcze wiele nabroić, gdyby był wolny. Nie wątpię też, że wyprawiono go z Mordoru w jakiejś nikczemnej misji.

- Biada! Biada! - krzyknął Legolas, a na pięknej twarzy elfa odmalowała się głęboka troska. - Pora, widzę, na nowiny, z którymi mnie tu przysłano. Nie są pomyślne, lecz dopiero teraz zrozumiałem, jak groźne wydadzą się wszystkim tu zebranym. Smeagol zwany Gollumem uciekł!

- Uciekł! - zawołał Aragorn. - To zaiste zła nowina. Obawiam się, że gorzko tego pożałujemy. Jak się to stało, że plemię Thranduila nie dopełniło powierzonego zadania?

- Nie przez brak czujności - rzekł Legolas - lecz, być może, przez zbytek pobłażania. Podejrzewamy też, że jeńcowi dopomógł ktoś, kto więcej o naszych poczynaniach wie, niż byśmy pragnęli. Na życzenie Gandalfa strzegliśmy tego stwora dniem i nocą, chociaż uprzykrzył nam się bardzo ten obowiązek. Gandalf jednak przekonywał nas, że nie należy tracić nadziei na uzdrowienie Golluma, więc serce nie pozwalało trzymać go stale w podziemnych lochach, gdzie pewnie by znów opadły nieszczęśnika dawne czarne myśli.

- Dla mnie byliście mniej tkliwi - odezwał się Gloin, a w oczach jego zapalił się błysk na wspomnienie dawnej niewoli w podziemiach króla leśnych elfów.

- Dajże spokój! - rzekł Gandalf. - Proszę cię, mój zacny Gloinie, nie przerywaj. Nie wracajmy do starych nieporozumień, od lat już wyjaśnionych. Jeżeli wszystkie niesnaski dzielące krasnoludy i elfów mamy wyciągać na tej radzie, to lepiej od razu ją rozwiążmy.

Gloin wstał i ukłonił się, a Legolas ciągnął dalej:

- W dnie pogodnie wyprowadzaliśmy Golluma na przechadzkę po lesie. Było tam drzewo wysokie, rosnące samotnie w pewnej odległości od innych, na które Gollum lubił się wdrapywać. Często pozwalaliśmy mu włazić aż na najwyższe gałęzie, by poczuł świeże tchnienie wiatru; zawsze jednak zostawialiśmy wartę pod drzewem. Któregoś dnia Gollum nie chciał zejść, a wartownicy nie kwapili się włazić po niego na drzewo: stwór nauczył się czepiać gałęzi stopami równie dobrze jak rękami. Siedzieli więc pod drzewem do późna w noc.

Tej właśnie nocy ciepłej, lecz bezksiężycowej i bezgwiezdnej napadli nas znienacka orkowie. Czas jakiś trwała walka, nim ich odparliśmy, było ich bowiem wielu i atakowali wściekle; przyszli jednak zza gór, nie umieli się poruszać w puszczy. Po bitwie stwierdziliśmy, że Gollum zniknął, wartowników zaś wybito lub uprowadzono. Wtedy zrozumieliśmy, że napaść miała na celu odbicie Golluma i że on z góry o niej wiedział. Jakim sposobem to uknuto, nie mamy pojęcia, lecz Gollum jest przebiegły, a Nieprzyjaciel ma wielu szpiegów. Wiele złych stworów, wypędzonych w roku upadku Smoka, powróciło i Mroczna Puszcza znowu stała się siedliskiem zła, z wyjątkiem tej części, którą my władamy.

Nie udało się nam pochwycić zbiega. Znaleźliśmy wśród mnóstwa tropów odciśniętych stopami orków ślady jego nóg; prowadziły w głąb puszczy, na południe. Wkrótce wszakże trop się urywał i nie śmieliśmy go szukać dalej, bo zaszliśmy już w pobliże Dol Guldur, a to bardzo groźne miejsce i nigdy się tam nie zapuszczamy.

- Ano tak, uciekł - rzekł Gandalf. - Nie mamy teraz czasu na poszukiwania. Gollum zrobi, co zechce. Może jednak odegra jeszcze kiedyś rolę, o której dziś wcale nie myśli i której mu Sauron nie przeznaczył.

Chcę teraz odpowiedzieć z kolei na drugie pytanie Galdora. Co się dzieje z Sarumanem? Co on nam doradza w tej ciężkiej potrzebie? Muszę opowiedzieć całą historię od początku, bo na razie tylko Elrond ją słyszał, a i to jedynie pokrótce; zaważy z pewnością na decyzjach, które mamy dziś powziąć. Oto ostatni rozdział dotychczasowej historii Pierścienia.

Pod koniec czerwca byłem w Shire, lecz chmura niepokoju ciążyła nad moim sercem, i wybrałem się nad południową granicę tego kraiku, bo przeczuwałem niebezpieczeństwo, ukryte jeszcze przede mną, ale coraz to bliższe. Tam doszły mnie wieści o wojnie i klęsce w Gondorze, a gdy usłyszałem o Czarnym Cieniu, zimny dreszcz przeszył mi serce. Nie spotkałem nikogo prócz kilku uciekinierów z południa, lecz miałem wrażenie, że gnębi ich jakiś strach, o którym nie chcą mówić. Pospieszyłem z kolei na wschód i na północ, wędrując Zieloną Ścieżką; niedaleko od Bree natknąłem się na podróżnego, siedzącego na przydrożnym wale, podczas gdy jego wierzchowiec pasł się obok na trawie. Był to Radagast Bury, który niegdyś mieszkał w Rhosgobel, niemal na skraju Mrocznej Puszczy. Należy on do tego samego co ja bractwa, lecz nie widzieliśmy się od wielu lat.

„Gandalf! - wykrzyknął. - Właśnie do ciebie jadę! Nie znam jednak tych stron. Dowiedziałem się tylko, że należy cię szukać w jakiejś dzikiej okolicy, noszącej barbarzyńską nazwę Shire”.

„Twoje informacje są zgodne z prawdą - odpowiedziałem - ale proszę cię, nie wyrażaj się w ten sposób, jeżeli spotkasz któregoś z tutejszych obywateli. Znajdujesz się już blisko granicy Shire’u. Czego sobie ode mnie życzysz? Sprawa z pewnością jest pilna. Nigdy nie lubiłeś podróżować, chyba że cię do tego zmuszały ważne powody”.

„Sprawa jest paląca - odrzekł mi - a nowiny złe! - Obejrzał się, jakby w obawie, że krzaki mają uszy. - Nazgule! - szepnął. - Dziewięciu znów krąży po świecie. Przeprawili się chyłkiem przez Rzekę i skierowali ku zachodowi. Przybrali postać jeźdźców w czerni”.

Wtedy zrozumiałem, że tego się właśnie lękałem, chociaż nieświadomie.

„Nieprzyjaciel widać czymś się zaniepokoił i gorączkowo dąży do jakiegoś określonego celu - rzekł Radagast. - Nie mogę tylko zgadnąć, czego może szukać w tak dalekich i odludnych stronach”.

„Jakie strony masz na myśli?” - spytałem.

„Mówiono mi, że jeźdźcy, gdziekolwiek się zjawią, pytają o kraj zwany Shire”.

„O Shire! - powtórzyłem i serce mi się ścisnęło. Bo nawet Mędrca może strach ogarnąć, jeśli ma stawić czoło Dziewięciu, zjednoczonym pod rozkazami okrutnego wodza. Był on niegdyś wielkim królem i czarownikiem, a dziś włada potęgą śmiertelnej grozy. - Kto ci to mówił i kto cię przysyła?” - spytałem.

„Saruman Biały - odparł Radagast. - Kazał mi rzec, iż gotów jest pomóc, jeśli ci pomocy trzeba, ale musisz zwrócić się do niego bez zwłoki, nim będzie za późno”.

Te słowa wzbudziły we mnie nadzieję. Albowiem Saruman Biały jest w naszym gronie najmożniejszy. Radagast to oczywiście bardzo szanowny czarodziej, mistrz w zmienianiu postaci i barw; zna dobrze wszelkie zioła i zwierzęta, a szczególnie przyjaźni się z ptakami. Ale Saruman z dawna badał sztuki uprawiane przez Nieprzyjaciela, dzięki czemu nieraz mogliśmy je udaremnić. Właśnie rady Sarumana pomogły nam ongi wygnać Nieprzyjaciela z Dol Guldur. Przypuszczałem więc, że może odkrył jakiś oręż, zdolny pokonać Dziewięciu.

„Idę do Sarumana” - powiedziałem.

„Nie zwlekaj ani chwili - odparł Radagast - bo straciłem dużo czasu na szukanie ciebie i niewiele go już zostało. polecono mi, żebym cię znalazł przed letnim przesileniem, a ten dzień właśnie mamy dzisiaj. Nawet jeżeli natychmiast ruszysz najkrótszą drogą stąd, nim dojedziesz, Dziewięciu pewnie zdąży odkryć ów poszukiwany kraj. Co do mnie, wracam nie czekając”.

Z tymi słowy skoczył na konia i zaraz chciał ruszyć w drogę.

„Chwileczkę! - zawołałem. - Będziemy potrzebowali twojej pomocy i pomocy wszelkich stworzeń dobrej woli. Roześlij wieści do zwierząt i ptaków, które są z tobą w przyjaźni. Każ im zbierać wiadomości, mające związek z tą sprawą, i zanosić je do Gandalfa i Sarumana. Niech przysyłają gońców do Orthanku”.

”Zrobię to” - odparł i ruszył z kopyta, jakby go Dziewięciu goniło.

 

N

ie mogłem natychmiast pójść jego śladem. Miałem za sobą długą jazdę tego dnia i byłem zmęczony nie mniej od konia, a chciałem też rozważyć położenie. Przenocowałem w Bree i doszedłem do wniosku, że nie mogę tracić czasu na wstępowanie do Shire'u. Nigdy w życiu nie popełniłem cięższego błędu! Napisałem jednak do Froda list i powierzyłem jego wysłanie właścicielowi gospody, memu przyjacielowi. O świcie ruszyłem w drogę i po długiej podróży w końcu dojechałem do siedziby Sarumana. Znajduje się ona daleko na południu, w Isengardzie, w końcu łańcucha Gór Mglistych, opodal Bramy Rohanu. Boromir może nam wyjaśnić, że jest to ogromna, otwarta dolina między Górami Mglistymi a północnym krańcem Ered Nimrais, Białych Gór jego ojczyzny. Isengard to obręcz nagich skał zamykających zwartym murem kotlinę, pośrodku której wznosi się Kamienna Wieża zwana Orthankiem. Nie Saruman ją zbudował, lecz ludzie z Numenoru przed wielu laty; piętrzy się wysoko i ma mnóstwo skrytek, mimo to nie wygląda na dzieło przemyślnych rąk. Nie ma do niej innego dostępu niż przez mur Isengardu, w którym istnieje jedna jedyna brama.

Stanąłem u tej bramy późnym wieczorem; jest to potężny sklepiony tunel w skale, zawsze obstawiony przez straże. Wartownicy jednak byli uprzedzeni o moim przyjeździe i oznajmili, że Saruman mnie oczekuje. Wjechałem pod sklepienie, a kiedy brama cicho zamknęła się za mną, ogarnął mnie nagle strach, chociaż nie rozumiałem jego powodów.

Podjechałem pod wieżę, do stóp schodów; Saruman wyszedł na moje spotkanie i poprosił na górę do swojej pięknej komnaty. Na palcu miał pierścień.

„A więc jesteś, Gandalfie!” - rzekł z powagą, lecz w jego źrenicach błysnęła biała skra, jakby w sercu przyczaił się zimny śmiech.

„Jestem - odparłem. - Przybyłem po twoją pomoc, Sarumanie Biały”.

Wydało mi się, że wzdrygnął się gniewnie, słysząc to miano.

„Czy to aby prawda, Gandalfie Szary? - spytał szyderczo. - Szukasz pomocy? Niesłychana to rzecz, by o pomoc prosił Gandalf Szary, mędrzec taki uczony i przebiegły, co zwykł kręcić się po świecie i mieszać do wszystkiego, do swoich i nie swoich spraw”.

Patrzyłem na niego zdumiony.

„Jeżeli się nie mylę - odpowiedziałem - dzieją się teraz na świecie rzeczy, które wymagać będą zjednoczenia wszystkich naszych sił”.

„Być może - odparł - ale poniewczasie wpadłeś na tę myśl. Ciekaw jestem, od jak dawna taisz przede mną, choć jestem głową Rady, sprawy najwyższej wagi? Co cię dziś sprowadza z twojej kryjówki w Shire?”

„Dziewięciu pokazało się znów - odrzekłem. - Przeprawili się przez Rzekę. Tak mówił Radagast”.

„Radagast Bury! - zaśmiał się Saruman nie kryjąc już pogardy. - Radagast-ptasznik! Radagast-prostak! Radagast-dureń! A przecież starczyło mu dowcipu, żeby odegrać rolę, którą mu wyznaczyłem. Przybyłeś, Gandalfie, a to właśnie chciałem osiągnąć wysyłając Radagasta. Jesteś i zostaniesz tutaj, Gandalfie Szary, do końca swoich dni. Albowiem ja jestem Saruman-Mędrzec, Saruman-twórca pierścieni, Saruman wielu barw”.

Spojrzałem wtedy na niego i zobaczyłem, że szaty, które zrazu wydawały się białe, wcale nie są białe, lecz utkane z wszystkich kolorów i mienią się, grając barwami olśniewająco przy każdym poruszeniu fałd.

„Wolałem cię z bieli” - powiedziałem.

„Biel! - krzyknął drwiąco. - Biel dobra jest tylko na początek. Białą tkaninę można ufarbować. Białą kartkę można zapisać. Białe światło można rozszczepić”.

„Ale wtedy przestaje być białe - odparłem. - A kto psuje jakąś rzecz, żeby lepiej poznać jej istotę, ten zbacza ze ścieżek mądrości”.

„Nie przemawiaj do mnie tak, jak zwykłeś mówić do głupców, z którymi się przyjaźnisz - powiedział Saruman. - Nie sprowadziłem cię tutaj, by słuchać twoich nauk, ale po to, żeby ci dać do wyboru dwie drogi”.

Wyprostował się i zaczął deklamować tak, jakby wygłaszał z dawna przygotowaną mowę:

„Dawne Dni przeminęły. Średnie Dni przemijają. Świtają Dni Nowe. Czas elfów już się skończył, zbliża się nasz czas: świat ludzi, którymi my powinniśmy rządzić. Na to wszakże trzeba nam potęgi, byśmy we wszystkim mogli narzucić swoją wolę, a to dla dobrych celów, które jedynie Mędrcy umieją dostrzec.

Słuchaj mnie, Gandalfie, stary przyjacielu i pomocniku mój! – rzekł zbliżając się do mnie i łagodząc ton głosu. – Powiedziałem: my, albowiem rządzić będziemy obaj, jeżeli zechcesz ze mną się sprzymierzyć. Nowa potęga rośnie. Przeciw niej dawni sojusznicy i dawne środki nic nie wskórają. Nie można pokładać nadziei w elfach ani w wymierającym Numenorze. Jedna tylko droga jest przed tobą, przed nami. Przyłączmy się do nowej potęgi. Tak nakazuje mądrość, Gandalfie. To droga nadziei. Lada dzień tamta potęga zatryumfuje, a ci, którzy przyczynią się do jej zwycięstwa, otrzymają hojne nagrody. Kiedy potęga ta wzrośnie, wraz z nią wzrosną jej wypróbowani sprzymierzeńcy, a Mędrcy, jak ty i ja, z czasem potrafią ją całą opanować i kierować jej działaniem. Będziemy musieli przeczekać cierpliwie, taić nasze prawdziwe myśli na dnie serca, może opłakiwać niegodziwości, których nie da się uniknąć po drodze, mając wszakże wciąż na oku godny, wzniosły, ostateczny cel: Wiedzę, Władzę, Ład – co dotychczas daremnie usiłujemy osiągnąć, bo przeszkadzają nam, zamiast pomagać, nasi słabi lub gnuśni przyjaciele. Nie wymaga to większych zmian naszych celów – których też nie zmienimy – lecz tylko zmiany środków”.

„Sarumanie – odparłem – słyszałem już podobną mowę, lecz jedynie w ustach wysłanników Mordoru, którzy próbowali omamić nieświadome umysły. Nie mogę uwierzyć, żeś mnie sprowadził z daleka po to tylko, by męczyć moje uszy”.

Spojrzał na mnie z ukosa i milczał chwilę, jakby się namyślał.

„Widzę, że droga rozsądku nie zyskała twojego uznania – rzekł. – A może wstrzymujesz się z wyborem? Wstrzymujesz się, bo kto wie, czy nie ma lepszego wyjścia? – Zbliżył się i położył swoją długą dłoń na moim ramieniu. – Czemuż by nie? – szepnął. – Pierścień Władzy! Gdybyśmy nim rozporządzali, potęga przeszłaby w nasze ręce. Oto, po co cię naprawdę wezwałem. Mam bowiem wiele par oczu na swoje usługi i jestem przekonany, że ty wiesz, gdzie się znajduje ów klejnot. Nie mylę się, prawda? Dlaczegóż to Dziewięciu dopytuje się o Shire? Co ty masz wciąż do roboty w tym kraiku?”

Kiedy to mówił, oczy mu nagle zapłonęły pożądliwością, której nie zdołał ukryć.

„Sarumanie – powiedziałem odsuwając się od niego. – Jedynym Pierścieniem może rozporządzać tylko jedna ręka, wiesz to dobrze, nie zadawaj więc sobie trudu mówiąc „my”. Nie, ja Pierścienia nie wydam, nic ci o nim nie powiem, skoro już poznałem twoje myśli. Byłeś głową Rady, lecz teraz odsłoniłeś wreszcie swoje prawdziwe oblicze. Rozumiem już, mam do wyboru poddać się Sauronowi albo tobie. Nie pójdę żadną z tych dwóch dróg. Czy masz trzecią do ofiarowania?”

Saruman był teraz zimny i groźny.

„Tak – odparł. – Nie spodziewałem się, byś wybrał rozumnie, nawet we własnym interesie. Dałem ci mimo to możliwość przyjścia mi z pomocą dobrowolnie, bo w ten sposób oszczędziłbyś sobie dużo cierpień i kłopotów. Trzecia droga? Zostaniesz tutaj aż do końca”.

„Do jakiego końca?”

„Póki nie wyznasz mi, gdzie jest Jedyny Pierścień. Znajdę pewnie środki, żeby ci rozwiązać język. Ale dopóty, dopóki nie odszukam Pierścienia bez twojej pomocy, dopóki później Władca nie będzie mógł poświęcić cennego czasu na łatwiejsze sprawy, takie jak na przykład obmyślenie stosownej zapłaty dla Gandalfa Szarego za jego opór i zuchwalstwo”.

„To się może okazać wcale niełatwe” – rzekłem, ale on wyśmiał mnie, wiedząc, że to są czcze słowa.

 

Z

awlekli mnie na szczyt wieży i zostawili samego na miejscu, z którego Saruman zazwyczaj śledzi gwiazdy. Nie ma stamtąd innego zejścia jak wąskimi schodami o tysiącu szczebli, a dolina wydaje się z góry bardzo odległa. Patrząc w nią, zobaczyłem, że gdzie dawniej było zielono i pięknie, teraz ziały szyby i dymiły kuźnie. Wilki i orkowie zaludnili Isengard, bo Saruman na własną rękę gromadził wielką armię, rywalizując z Sauronem, któremu jeszcze się nie oddał na służbę. Znad warsztatów bił czarny dym i spowijał mury wieży Orthank. Stałem samotny na wyspie pośród morza chmur. Nie było dla mnie ucieczki, dni pędziłem gorzkie w tej niewoli. Kostniałem z zimna, na ciasnym tarasie ledwie parę kroków mogłem zrobić, rozmyślając w zgnębieniu o jeźdźcach, którzy dążyli na północ.

Nie wątpiłem, że Dziewięciu naprawdę krąży po świecie, jakkolwiek nie słowa Sarumana, które mogły być kłamstwem, przekonały mnie o tym. Na długo przed przybyciem do Isengardu spotykałem wśród swoich wędrówek znaki nieomylne. Serce moje dręczył lęk o przyjaciół z Shire’u, a jednak nie straciłem resztek nadziei. Myślałem, że może Frodo wyruszył w drogę niezwłocznie, posłuszny naleganiom mojego listu, i dotarł do Rivendell, zanim okrutni prześladowcy odnaleźli jego trop. Ale zarówno lęk, jak nadzieja okazały się nieuzasadnione. Nadzieję bowiem opierałem na pewnym grubasie z Bree, a lęk na przeświadczeniu o chytrości Saurona. Tymczasem grubas handlujący piwem miał za wiele na głowie, a moc Saurona nie była jeszcze tak wielka, jak ją mój strach malował. Lecz zamkniętemu w murach Isengardu samotnemu więźniowi niełatwo było uwierzyć, że w dalekim Shire szczęście zawiedzie łowców, przed którymi wszystko, co żyje, ucieka lub pada.

- Widziałem cię! – krzyknął Frodo. – Chodziłeś tam i sam. Księżyc błyszczał na twoich włosach.

Gandalf umilkł i w zdumieniu spojrzał na hobbita.

- Widziałem to tylko we śnie – rzekł Frodo – ale teraz nagle sobie ten sen przypomniałem. Jakoś mi zupełnie wyleciał z pamięci. Było to dość dawno, wkrótce po opuszczeniu Shire’u.

- W takim razie sen zamarudził po drodze – odparł Gandalf – jak się sam za chwilę przekonasz. Znajdowałem się tedy w okropnym położeniu. Kto mnie zna, ten poświadczy, że nieczęsto zdarzały się w moim życiu równie ciężkie terminy i że niełatwo godzę się z taką dolą. Gandalf Szary złowiony niby mucha w zdradzieckie pajęcze sidła! Ale nawet najsprytniejszy pająk usnuje niekiedy bodaj jedną słabą nitkę.

Początkowo lękałem się, że Radagast także się załamał; Saruman niewątpliwie chciał mi ten lęk zaszczepić. Lecz podczas krótkiego spotkania nie zauważyłem w głosie i oczach Radagasta nic podejrzanego. Gdybym coś takiego wyczuł, nie kwapiłbym się do Isengardu wcale albo przynajmniej zachowałbym więcej ostrożności. Saruman to rozumiał, toteż zataił przed wysłannikiem swoje prawdziwe zamiary i oszukał go. Zresztą w żaden sposób nie udałoby się zacnego Radagasta przekabacić i namówić do zdrady. W dobrej wierze powtórzył mi wezwanie i dlategom go posłuchał. Ale dzięki temu również cały plan Sarumana zawiódł. Radagast nie widział powodu, by nie spełnić mojej prośby: pojechał do Mrocznej Puszczy, gdzie z dawien dawna ma mnóstwo przyjaciół. Górskie orły obleciały kawał świata i wypatrzyły niemało: wilcze wiece, ściągające zastępy orków i Dziewięciu Jeźdźców kręcących się po kraju. Zasłyszały też nowinę o ucieczce Golluma. No, i wysłały do mnie gońców z tymi wiadomościami.

Tak się stało, że u schyłku lata pewnej księżycowej nocy najśmiglejszy z orłów, Gwaihir Pędziwiatr, nieoczekiwanie zjawił się nad Orthankiem. Ujrzał mnie stojącego na szczycie wieży. Przemówiłem do niego i ptak, nim go Saruman spostrzegł, uniósł mnie w powietrze; kiedy wilki i orkowie wypadli za bramę w pogoń, byłem już daleko poza kręgiem Isengardu.

„Jak daleko możesz mnie zanieść?” – spytałem Gwaihira.

„Mogę cię nieść wiele mil – odparł – nie polecę jednak z tobą na koniec świata. Wysłano mnie jako gońca, nie jako tragarza”.

„W takim razie trzeba mi wierzchowca, który biega po ziemi – rzekłem – i to lotnego, bo nigdy jeszcze nie było mi tak pilno, jak teraz”.

„Jeśli tak, to zaniosę cię do Edoras, gdzie w pałacu mieszka władca Rohanu – powiedział orzeł. – To niezbyt daleko”.

Ucieszyłem się, bo w Riddermarchii Rohanu mieszkają Rohirrimowie, mistrzowie koni, i na całym świecie nie ma lepszych wierzchowców niż te, które oni hodują w rozległej dolinie między Górami Mglistymi a Białymi.

„Jak myślisz, czy ludziom z Rohanu można zaufać?” – spytałem Gwaihira, bo zdrada Sarumana podkopała moją ufność.

„Płacą haracz w koniach – odparł orzeł – i co rok ślą ich wiele do Mordoru. Takie przynajmniej krążą pogłoski. Nie są wszakże dotychczas ujarzmieni. Lecz jeśli, jak powiadasz, Saruman się sprzeniewierzył, los Rohanu pewnie wkrótce będzie przypieczętowany”.

 

P

rzed świtem Gwaihir wylądował ze mną w Rohanie. Ale przewlekłem zbytnio moją opowieść, więc dokończę jej pokrótce. W Rohanie już się czuło wpływ złych sił i kłamstw Sarumana. Król nie chciał uwierzyć w moje przestrogi. Poprosił mnie, bym wybrał sobie jednego konia i co prędzej odjechał. Wybrałem wierzchowca wedle swego gustu, lecz królowi wcale się mój wybór nie spodobał. Wziąłem bowiem najlepszego rumaka, jaki był w tym kraju, a na całym świecie nie spotkałem konia, który by się z nim mógł równać.

- Musi to być wspaniałe zwierzę – rzekł Aragorn. – A chociaż wam inne nowiny wydadzą się pewnie groźniejsze, mnie nade wszystko smuci, że Sauron dostaje haracz z Rohanu. Nie było tak, gdym po raz ostatni bawił w tym kraju.

- I teraz tak nie jest – odezwał się Boromir. – Mogę przysiąc! To łgarstwa szerzone przez wrogów. Znam Rohańczyków, ludzi mężnych i prawych, wiernych naszych sojuszników osiadłych na ziemi przed wiekami od nas otrzymanej.

- Cień Mordoru pada daleko – rzekł Aragorn. – Saruman ugiął się pod nim. Rohan jest zagrożony. Kto wie, co tam zastaniesz po powrocie.

- Na pewno nie to – odparł Boromir – by Rohańczycy ratowali własne życie za cenę koni. Miłują je prawie jak rodzone dzieci. Nie bez racji, bo konie te pochodzą ze stepów północy, z krainy, gdzie cień nigdy nie sięgał, i wywodzą się tak samo jak ich panowie z prastarych czasów wolności.

- Prawdę mówisz! – rzekł Gandalf. – A jeden z tych koni godzien jest źrebców, jakie się rodziły o poranku świata. Rumaki Dziewięciu nie mogą się z nim mierzyć: nie zna zmęczenia, śmiga jak wiatr. Przezwano go Gryf. Za dnia sierść jego lśni srebrzyście, a nocą przybiera barwę cienia, tak że koń ów przemyka niewidzialny. Chód ma nad podziw lekki. Nigdy jeszcze nie dźwigał człowieka, lecz ja go oswoiłem i niósł mnie tak rączo, że przybyłem do Shire’u w tym samym dniu, w którym Frodo znalazł się na Kurhanach, chociaż wyruszyłem w Rohanu, kiedy on opuszczał Hobbiton.

Pędziłem, ale strach rósł w moim sercu. Znalazłszy się na północy, usłyszałem wieści o jeźdźcach, a chociaż z każdym dniem zyskiwałem nad nimi przewagę, wciąż jeszcze mnie wyprzedzali. Wiedziałem już, że Dziewięciu rozdzieliło się: kilku zostało pod wschodnią granicą, opodal Zielonej Ścieżki, reszta wkradła się do Shire’u od południa. Dotarłem do Hobbitonu i nie zastałem już Froda, pogadałem tylko z Dziadkiem Gamgee. Dużo mówił, lecz nie bardzo do rzeczy. Najwięcej miał do powiedzenia o przywarach nowych właścicieli Bag End. „Nie lubię zmian – oznajmił – kto by je lubił w moim wieku, a już zmian na gorsze ścierpieć nie mogę”. „Na gorsze!” – powtórzył kilka razy. „Pewnie, że co gorsze, to złe – rzekłem mu – więc ci życzę, żebyś najgorszego nie doczekał”. Z całej tej gadaniny dowiedziałem się w końcu, że Frodo opuścił dom przed niespełna tygodniem i że tego samego wieczora Czarny Jeździec był na Pagórku. Odjechałem stamtąd w strachu. Dotarłem do Bucklandu, gdzie zastałem wielkie wzburzenie i ruch taki, jakby kto kij wetknął w mrowisko. Pospieszyłem do Ustroni: dom na oścież otwarty, pusty, lecz na progu leżał porzucony płaszcz i poznałem w nim własność Froda. Tracąc nadzieję, nie zatrzymałem się ani dnia, by zasięgnąć języka, a szkoda, bo mogłem usłyszeć nieco bardziej pocieszające wieści. Ruszyłem co prędzej śladem jeźdźców. Niełatwo go było wytropić, bo rozbiegał się w różne strony i nieraz byłem w rozterce. Zdawało mi się jednak, że jeden z jeźdźców, a koże nawet dwóch zmierzało w kierunku Bree. Pojechałem więc tamtędy, obmyślając w duchu zniewagi, którymi obrzucę właściciela gospody. „Jeśli z jego winy wynikła ta zwłoka – mówiłem sobie – stopię na nim całe sadło. Upiekę starego durnia na wolnym ogniu”. On też, jak się okazało, wcale się czego innego po mnie nie spodziewał, bo na mój widok padł plackiem i zaczął topnieć w oczach.

- Coś z nim zrobił? – krzyknął Frodo przerażony. – Był dla nas bardzo poczciwy i starał się jak mógł.

Gandalf się roześmiał.

- Nic się nie bój! – rzekł. – Nie gryzłem, a nawet szczekałem niewiele. Tak mnie uradowały nowiny, które od Butterbura usłyszałem, gdy wreszcie przestał się trząść, że uściskałem poczciwca. Nie rozumiałem na razie, jak się to wszystko stało, ale usłyszałem przynajmniej, że poprzednią noc spędziłeś w Bree i że rankiem wyruszyłeś w dalszą drogę w towarzystwie Obieżyświata.

„Obieżyświat!” – krzyknąłem z uciechy.

„Tak, panie, tak, niestety – rzekł Butterbur biorąc to za okrzyk grozy. – Obieżyświat wśliznął się między nich, chociaż broniłem jak mogłem, oni zaś dopuścili go zaraz do kompanii. W ogóle dziwnie się zachowywali tutaj przez cały czas pobytu, śmiem powiedzieć, że bardzo samowolnie”.

„Ach, ty ośle, ty głupcze! Po trzykroć zacny i ukochany Barlimanie! – powiedziałem.- Toż to najpomyślniejsza nowina od dnia przesilenia letniego, warta co najmniej złotego talara! Oby twoje piwo zyskało czarodziejskie zalety i niezrównany smak na siedem następnych lat! Dziś mogę wreszcie noc przespać spokojnie, co mi się od niepamiętnych czasów już nie zdarzyło”.

Przenocowałem zatem u Butterbura rozważając, gdzie się podziali jeźdźcy; w Bree bowiem, o ile mogłem się dowiedzieć, dotychczas zauważono tylko dwóch. W ciągu nocy wszakże zdobyłem dalsze wieści. Pięciu, jeśli nie więcej, zjawiło się od zachodu i przemknęło niby huragan przez Bree rozwalając bramy. Po dziś dzień tamtejsza ludność drży ze strachu i oczekuje końca świata. Wstałem o brzasku i ruszyłem za nimi.

Pewności nie mam, lecz wydaje mi się niewątpliwe, że to było tak: wódz skrył się na południe od Bree, wysyłając dwóch jeźdźców do tego miasteczka, a czterech pchnąwszy do Shire. Jedni i drudzy, nie osiągnąwszy celu ani w Bree, ani w Ustroni, wrócili do wodza z meldunkiem o porażce, wskutek czego żaden z jeźdźców nie pilnował chwilowo gościńca, nad którym czuwali tylko szpiedzy. Wódz kazał zaraz kilku podwładnym ruszyć na wschód, nie drogą jednak, lecz n przełaj, sam zaś z resztą oddziału cwałem pognał gościńcem w wielkiej furii.

Puściłem się zawrotnym galopem ku Wichrowemu Czubowi i stanąłem tam przed zachodem słońca drugiego dnia od wyjazdu z Bree, ale tamci mnie wyprzedzili. Zrazu cofnęli się, wyczuwając mój gniew i nie ważąc się stawić mi czoła, póki słońce świeciło na niebie. Nocą wszakże zbliżyli się i oblegli mnie na szczycie, w kręgu starych ruin Amon Sul. Przeżyłem tam ciężkie godziny. Takich błyskawic i płomieni, jak owej nocy, nie widziano na Wichrowym Czubie od zamierzchłych czasów, kiedy to zapalano na wzgórzu wojenne sygnały.

O świcie wymknąłem się z okrążenia i uciekłem na północ. Więcej nic zdziałać nie mogłem. Nie sposób było odnaleźć cię, Frodo, wśród dzikich krain, a zresztą nie miałoby sensu szukać, skoro Dziewięciu następowało mi na pięty. Musiałem zdać wszystko na Aragorna. Miałem nadzieję, że odciągnę chociaż paru jeźdźców od pogoni za tobą i że dotrę wcześniej do Rivendell, by stąd wysłać ci odsiecz. Rzeczywiście czterech jeźdźców ruszyło moim tropem, wkrótce jednak zawrócili zmierzając, jak się zdawało, w stronę brodu. Bądź co bądź wyszło to wam na dobre, bo zamiast Dziewięciu, tylko Pięciu wzięło udział w nocnej napaści na wasz obóz.

Nadkładając drogi, i to uciążliwej, w górę brzegiem Szarej Wody, przez Wrzosowiska Etten, a później z powrotem ku południowi, dotarłem w końcu tutaj. Szedłem od Wichrowego Czuba niemal dwa tygodnie, konno bowiem nie mógłbym się przedostać przez góry i skałki trollów, toteż odesłałem Gryfa królowi; zaprzyjaźniłem się z tym wierzchowcem serdecznie, wiem, że stawi się na wezwanie, gdybym go znów potrzebował. Przybyłem więc do Rivendell zaledwie o tydzień wcześniej niż wy z Pierścieniem, ale na szczęście wieści o grożących wam niebezpieczeństwach już tutaj dotarły przede mną.

Na tym, mój Frodo, kończę swoją relację. Elronda i resztę obecnych przepraszam, że się tak szeroko rozwiodłem. Lecz po raz pierwszy zdarzyło się, że Gandalf nie dotrzymał obietnicy i nie stawił się na umówione miejsce i porę. Uważałem, że winien jestem usprawiedliwienie powiernikowi Pierścienia z tak niezwykłego wypadku. A więc cała historia, od początku do końca, została opowiedziana. Zebraliśmy się tutaj wszyscy, a Pierścień jest wśród nas. Nie zbliżyliśmy się jednak ani o krok od istotnego celu. Co zrobimy z Pierścieniem?

 

Z

aległa cisza. Potem odezwał się Elrond.

- Zła to nowina, że Saruman zdradził – rzekł – bo mu ufaliśmy i znał najtajniejsze sprawy naszej Rady. Niebezpieczna to rzecz zgłębiać sztukę wroga, choćby w najlepszej intencji! Ale podobne zdrady i upadki znamy, niestety, z przeszłości. Najbardziej ze wszystkich zdumiała mnie opowieść Froda. Niewiele miałem do czynienia z hobbitami, jeśli nie liczyć tu obecnego Bilba. Okazuje się, że Bilbo nie jest takim niezwykłym wyjątkiem, jak sądziłem dotychczas. Świat bardzo się zmienił od czasu, gdy po raz ostatni podróżowałem zachodnimi szlakami.

Upiory Kurhanów znamy pod różnymi imionami, o Starym Lesie wiele słyszeliśmy legend; to, co z niego po dziś dzień przetrwało, jest tylko resztką północnego skrawka dawnej puszczy; były czasy, gdy wiewiórka skacząc z drzewa na drzewo mogła przewędrować z miejsca, gdzie teraz leży Shire, do Dunlandu położonego na zachód od Isengardu. Ongi podróżowałem po tych okolicach i widziałem tam mnóstwo strasznych i dziwnych rzeczy. Zapomniałem jednak o Bombadilu; jeśli nie mylę się, chodzi o tego samego cudaka, który kręcił się po lasach i górach przed wiekami, a wówczas już był najstarszy wśród starców. Nosił wtedy inne imię. Zwaliśmy go Iarwain Ben-adar, co znaczy: najstarszy i nie mający ojca. Różne plemiona nazywały go zresztą rozmaicie: krasnoludy – Fornem, a ludzie z północy – Oraldem, inni jeszcze inaczej. Wielki to dziwak, lecz kto wie, czy nie należało go wezwać na naszą Radę.

- Nie przyszedłby – rzekł Gandalf.

- Może nie za późno jeszcze, by posłać po Bombadila gońca i uzyskać jego pomoc? – spytał Erestor. – On, jak się zdaje, ma władzę nawet nad Pierścieniem.

- Słuszniej byłoby powiedzieć, że Pierścień nad nim władzy nie ma – odparł Gandalf. – Bombadil sam jest sobie panem. Nie może jednak odmienić istoty Pierścienia ani też unicestwić jego władzy nad innymi. Zresztą Bombadil zamknął się w małym kraiku, którego granice sam wyznaczył, chociaż nikt prócz niego ich nie widzi. Może czeka na inne czasy, w każdym razie nie chce się poza swoją dziedzinę wychylać.

- Za to w jej obrębie nic go, jak widać, nie przeraża – rzekł Erestor. – Może by się zgodził wziąć Pierścień na przechowanie i w ten sposób unieszkodliwić go na zawsze.

- Nie – odparł Gandalf – tego chętnie się nie podejmie. Zrobiłby to może, gdyby go wszystkie wolne plemiona świata poprosiły, lecz nie zrozumiałby wagi zadania. Gdybyśmy powierzyli mu Pierścień, prędko by o nim zapomniał, a prawdopodobnie wyrzuciłby go nawet. Rzeczy tego rodzaju nie trzymają się głowy Bombadila. Byłby bardzo niepewnym powiernikiem, a to chyba rozstrzyga.

- W każdym razie – powiedział Glorfindel – przesyłając Bombadilowi Pierścień odroczylibyśmy tylko straszny dzień. Bombadil mieszka daleko stąd. Nie udałoby się zawieźć tam Pierścienia niepostrzeżenie, któryś ze szpiegów z pewnością by to wyśledził. A gdyby nawet się udało, Władca Pierścienia wcześniej czy później wytropi kryjówkę i całą swoją potęgę skieruje na to miejsce. Czy Bombadil samotnie oparłby się jego potędze? Myślę, że nie. Myślę, że w końcu, jeśli reszta świata zostanie podbita, ulegnie także Bombadil. Ostatni – tak jak ongi był pierwszy. A wtedy zapanuje Noc.

- Znam Iarwaina niemal tylko z imienia – rzekł Galdor – sądzę jednak, że Glorfindel ma rację. Nie w Tomie Bombadilu znajdziemy moc zdolną pokonać naszego Nieprzyjaciela, chyba że tą mocą jest sama ziemia. Ale widzimy przecież, że Sauron umie dręczyć i niszczyć nawet góry. Ile mocy zachowało się po dziś dzień na świecie, tyle jej skupia się tylko w nas, zebranych w imladris, wokół Kirdana w Przystani i w Lorien. Czy jednak oni i my znajdziemy dość siły, żeby przeciwstawić się Nieprzyjacielowi, kiedy Sauron z kolei zaatakuje nas, zburzywszy wszystko inne na świecie?

- Ani mnie, ani tamtym – rzekł Elrond – nie starczy sił.

- Jeżeli więc nie możemy przed wrogiem obronić Pierścienia siłą – powiedział Glorfindel – pozostają dwa sposoby, których trzeba spróbować: wysłać Pierścień za Morze albo go zniszczyć.

- Lecz Gandalf objawił nam, iż żadna ze znanych nam sztuk nie zdoła zniszczyć Pierścienia – odparł Elrond – ci zaś, którzy mieszkają za Morzem, nie zgodzą się go przyjąć. Na szczęście czy na zgubę, Pierścień należy do Śródziemia. My, którzy po dziś dzień tu żyjemy, musimy nim rozporządzić.

- A więc – rzekł Glorfindel – rzućmy go w odmęt Morza, niech się stanie prawdą Sarumanowe kłamstwo. Teraz bowiem jasno rozumiemy, że nawet wówczas, gdy Saruman jeszcze uczestniczył w Radzie, noga jego stała już na błędnej ścieżce. Wiedział, że Pierścień nie przepadł na zawsze, ale chciał, abyśmy w to uwierzyli, albowiem już wtedy zaczął go pożądać dla siebie. Często wszakże prawda ukrywa się pod płaszczem kłamstwa: na dnie Morza Pierścień będzie bezpieczny.

- Nie na zawsze – odparł Gandalf. – W odmętach wód żyją różne stwory, a zresztą morza i lądy zmieniają swoje granice. Nie jest zaś naszym zadaniem troska o jedno tylko lato ani o czas kilku ludzkich pokoleń, ani nawet o naszą erę świata. Powinniśmy dążyć do zażegnania groźby raz na zawsze, choćby nadzieja zdawała się płonna.

- Nie osiągniemy tego celu na szlaku do Morza – powiedział Galdor. – Jeżeli powrót do Iarwaina uznaliśmy za nazbyt niebezpieczny, jeszcze groźniejszy byłby teraz bieg ku Morzu. Serce mi szepce, że Sauron, skoro się dowie o ostatnich wydarzeniach, będzie nas wypatrywał na zachodnich szlakach. A dowie się wkrótce. Dziewięciu straciło swoje rumaki, to prawda, lecz dzięki temu nie zyskamy nic prócz krótkiego wytchnienia, póki jeźdźcy nie znajdą nowych, jeszcze ściglejszych wierzchowców. Jedynie zachwiana potęga Gondoru stoi dziś między nim a zwycięskim pochodem wzdłuż wybrzeży na północ. A jeśli Sauron nadciągnie i osaczy białe wieże oraz przystanie, zamknie się dla elfów droga ucieczki przed rosnącym cieniem, który zalegnie Śródziemie.

- Nieprędko wróg wyruszy w ten zwycięski pochód – rzekł Boromir. – Gondor się chwieje, powiadasz. Ale jeszcze trwa, a nawet u schyłku swej potęgi ma jeszcze wielką siłę.

- Lecz straże Gondoru już dziś nie zdołały zagrodzić drogi Dziewięciu – odparł Galdor. – Nieprzyjaciel może też znaleźć inne drogi, nie strzeżone przez Gondor.

- Zatem – rzekł Erestor – mamy do wyboru tylko dwa sposoby, jak słusznie mówił Glorfindel: albo ukryć Pierścień na wieki, albo go zniszczyć. Oba wszakże przerastają nasze siły. Któż tę szaradę rozwiąże?

- Nikt z tu obecnych – z powagą odparł Elrond. – A w każdym razie nikt nie zdoła przepowiedzieć, co nas czeka, jeśli wybierzemy jeden z tych sposobów. Lecz zdaje mi się jasne, którą drogą iść powinniśmy. Szlak na zachód jest z pozoru łatwiejszy. Dlatego właśnie musimy się go wyrzec. Będzie obstawiony. Zbyt wiele razy elfy uciekały tą drogą. Dziś, w tej najcięższej potrzebie, przystoi nam droga najtrudniejsza, nieprzewidziana. W niej nasza nadzieja... jeżeli jeszcze wolno mieć nadzieję. Trzeba iść prosto w paszczę niebezpieczeństwu: do Mordoru. Trzeba Pierścień cisnąć w Ogień.

 

Z

nowu zapadło milczenie. Nawet pod dachem tego jasnego domu, nawet patrząc w słoneczną dolinę pełną szumu źródlanej wody Frodo czuł w sercu śmiertelne ciemności. Boromir poruszył się i Frodo spojrzał na niego: rycerz kręcił w palcach ogromny róg i marszczył czoło. Wreszcie się odezwał:

- Nie mogę tego wszystkiego pojąć. Saruman jest zdrajcą, czyż jednak nie miał przebłysków mądrości? Dlaczego mówimy wciąż o ukryciu albo zniszczeniu Pierścienia? Dlaczego nie powiemy sobie, że Wielki Pierścień wpadł nam w ręce, aby nas wesprzeć w największej potrzebie? Mając jego potęgę, Wolni Władcy Wolnych mogliby niechybnie pokonać Nieprzyjaciela. Myślę, że on tego właśnie najbardziej się lęka. Ludzie z Gondoru są waleczni, nigdy się nie poddadzą, lecz przemoc wroga może ich zmiażdżyć. Męstwu trzeba siły i oręża. Niechże Pierścień będzie naszym orężem, jeżeli ma tę moc, którą mu przypisujecie. Weźmy go sobie i ruszajmy śmiało po zwycięstwo.

- Niestety! – odparł Elrond. – Nie możemy użyć Pierścienia Władzy. Wiemy to aż nazbyt dobrze. Jest własnością Saurona, jego, wyłącznie jego dziełem, na wskroś złym. Moc Pierścienia, Boromirze, tak jest wielka, że nikt nie może nim rozporządzać wedle swojej woli, chyba tylko ten, kto i bez niego miał własną moc. Ale tym, co ją mają, Pierścień grozi jeszcze okrutniejszym niebezpieczeństwem. Już sama chęć posiadania go upadla serce. Pomyśl o Sarumanie. Gdyby któryś z Mędrców z pomocą Pierścienia i dzięki swej sztuce obalił władzę Mordoru, sam zasiadłby na tronie Saurona i ujrzelibyśmy nowego pana Ciemności. Oto jeden więcej powód, dla którego trzeba Pierścień zniszczyć, póki bowiem istnieje na świecie, póty groźba wisi nawet nad Mędrcami. Nic nie jest złe na początku. Sauron sam nie zawsze był zły. Lękam się odesłać Pierścień do jakiejkolwiek kryjówki. Nie wziąłbym go za żadną cenę, by użyć jego potęgi.

- Ani ja – rzekł Gandalf.

Boromir patrzał na nich z powątpiewaniem, lecz skłonił głowę.

- Niech tak będzie – powiedział. – A więc Gondor musi zaufać takiej broni, jaką posiada. Może Miecz-który-został-złamany odeprze nawałę, jeśli ręka, co nim włada, odziedziczyła nie tylko ten oręż, lecz także męstwo królów wśród ludzi.

- Któż to wie? – rzekł Aragorn. – Ale przyjdzie dzień, że poddamy ją próbie.

- Oby ten dzień nie kazał nam czekać na siebie zbyt długo – odparł Boromir. – Nie prosiłem o pomoc, lecz bardzo jaj nam potrzeba. Dodałaby nam otuchy myśl, że inni także walczą wszystkimi siłami, jaki im są dane.

- A więc nabierzcie otuchy – powiedział Elrond. – Są na świecie inne potęgi i królestwa, o których nic nie wiecie, bo są przed wami ukryte. Wielka Anduina przepływa przez wiele krajów, nim dobiegnie do Argonath i do bram Gondoru.

- A jednak byłoby może dla wszystkich lepiej – odezwał się krasnolud Gloin – gdyby wszystkie siły zjednoczyły się, a moc każdego ze sprzymierzeńców posłużyła wspólnym poczynaniom. Są może inne pierścienie, nie tak zdradzieckie, których by można użyć w naszej sprawie. Siedem jest straconych dla nas, chyba że Balin odnalazł pierścień Throra, ostatni z Siedmiu, ten, o którym słuch zaginął, odkąd Thror poległ w Morii. Mogę wam teraz wyznać prawdę: prócz innych pobudek właśnie nadzieja na odszukanie tego Pierścienia skłoniła Balina do odejścia spod góry.

- Balin nie znajdzie w Morii Pierścienia – rzekł Gandalf. – Thror dał go synowi swojemu Thrainowi, lecz Thrain nie mógł przekazać dziedzictwa Thorinowi, bo wśród tortur w Dol Guldur wydarto mu Pierścień. Zjawiłem się za późno.

- Biada, biada! – zawołał Gloin. – Kiedyż wybije dla nas godzina pomsty? Ale zostały jeszcze Trzy. Co się dzieje z trzema pierścieniami elfów? Były to, jak słyszałem, bardzo potężne pierścienie. Czy elfy ich nie przechowały? Trzy pierścienie także przed wiekami zrobił nie kto inny, lecz Czarny Władca. Czy te Trzy są bezczynne? Widzę tu dostojne elfy. Może zechcą mi odpowiedzieć.

Elfy jednak milczały.

- Czyż nie słuchałeś moich słów, Gloinie? – odezwał się Elrond. – Trzech pierścieni nie zrobił ani nawet nigdy nie dotknął Sauron. Lecz nie wolno o nich mówić. W tej godzinie zwątpienia pozwolę sobie rzec tylko tyle: trzy pierścienie nie są bezczynne. Nie zostały jednak stworzone, by służyć jako oręż w wojnie i dla podbojów. Takiej mocy im nie dano. Ci, którzy je wykuli, pragnęli nie potęgi, nie władzy, nie bogactw – lecz rozumu, umiejętności, sztuki twórczej, sztuki gojenia ran, aby wszystkie rzeczy na ziemi zachować od skazy. Elfy Śródziemia osiągnęły to w pewnej mierze, jakkolwiek nie bez ofiar. Lecz wszystko, co sprawili ci, którzy rozporządzali trzema pierścieniami, obróciłoby się przeciw nim, a serca ich oraz myśli zostałyby przed Sauronem odsłonięte – gdyby Nieprzyjaciel odzyskał Jedyny Pierścień. A wtedy żałowalibyśmy, że istniały na świecie trzy pierścienie! Sauron dąży do zapanowania nad nimi.

- A co się stanie, jeśli Pierścień Władzy będzie zniszczony, tak jak radzisz? – spytał Gloin.

- Nic pewnego nie wiemy – ze smutkiem rzekł Elrond. – Niektórzy z nas ufają, że trzy pierścienie, nigdy przez Saurona nie dotknięte, wyzwolą się wówczas, a ich właściciele będą mogli uleczyć rany, zadane światu przez Nieprzyjaciela. Możliwe jednak, że Trzy po zniknięciu Jedynego stracą swoją moc, a wówczas wiele pięknych rzeczy zgaśnie i pójdzie w zapomnienie. Ja tak sądzę.

- Mimo to wszystkie elfy zgadzają się na ryzyko – powiedział Glorfindel – jeżeli za tę cenę można złamać potęgę Saurona i na zawsze uwolnić świat od strachu przed tyranią.

- A więc wracamy znów do tego, cośmy powiedzieli: Pierścień trzeba zniszczyć – rzekł Erestor. – Lecz nie zbliżyliśmy się jeszcze ani o krok do celu. Czy starczy nam sił, by dotrzeć do Ognia, w którym Pierścień został wypalony? To droga rozpaczy. Powiedziałbym: droga szaleństwa – gdyby mi tego nie wzbraniał wzgląd na mądrość Elronda, z dawna wypróbowaną.

- Rozpacz? Szaleństwo? – odezwał się Gandalf. – Nie, to nie rozpacz, bo rozpaczać mogą tylko ci, którzy przewidują koniec i nie mają co do niego żadnych wątpliwości. Ale my nie wiemy, jaki będzie koniec. Mądrość każe ugiąć się przed koniecznością, jeśli po rozważeniu wszystkich innych dróg ta jedna okazuje się nieuchronna, jakkolwiek może się to wydać szaleństwem komuś, kto łudzi się zwodniczą nadzieją. A więc niech szaleństwo posłuży nam za płaszcz i osłoni nas przed wzrokiem Nieprzyjaciela! On bowiem jest bardzo mądry i waży każde źdźbło na szalach swojej chytrości. Nie zna jednak innej miary jak żądza władzy i wedle niej sądzi wszystkie serca. Do jego umysłu nie znajdzie dostępu myśl, że ktoś odrzuca pokusę władzy i że, mając w ręku Pierścień, dąży do jego zniszczenia. Jeśli do tego będziemy zdążali, zmylimy rachuby Saurona.

- Przynajmniej na jakiś czas – rzekł Elrond. – Wstąpić na tę drogę musimy, lecz będzie bardzo trudna. I nie zaprowadzi nas po niej daleko ani mądrość, ani siła. Lecz tak właśnie najczęściej bywa z czynami, które obracają koła świata: dokonują ich małe ręce, na małych spada ten obowiązek, gdy oczy wielkich zwrócone są w inną stronę.

 

- D

ość, dość, mistrzu Elrondzie! – zawołał niespodzianie Bilbo. – Możesz już nic więcej nie dodawać. Jasne jak słońce, do czego zmierzasz. Bilbo, niemądry hobbit, zapoczątkował całą sprawę, niechże więc Bilbo ją zakończy... albo sam zginie. Było mi tu bardzo przyjemnie i dobrze się pracowało nad książką. Jeśli chcecie wiedzieć, właśnie już piszę ostatnie kartki. Obmyśliłem także zakończenie: „i odtąd żył szczęśliwie aż po kres swoich dni”. To doskonałe zamknięcie całej historii, nic nie szkodzi, że przede mną inni już się nim posługiwali. Teraz będę musiał je zmienić, skoro nie ma widoków, by się te słowa sprawdziły. Zresztą przybędzie oczywiście kilka rozdziałów... jeżeli przeżyję i zdołam je dopisać. Okropnie kłopotliwe! Kiedy mam wyruszyć w drogę?

Boromir patrzał ze zdumieniem na Bilba, śmiech jednak zamarł mu na ustach, gdy spostrzegł, że wszyscy inni spoglądają na sędziwego hobbita z wielkim szacunkiem. Tylko Gloin uśmiechnął się, ale ten uśmiech wypłynął z dawnych wspomnień.

- Oczywiście, mój kochany Bilbo – powiedział Gandalf – gdybyś to ty naprawdę zapoczątkował całą sprawę, można by od ciebie wymagać, byś ją zakończył. Ale dobrze wiesz już dzisiaj, iż nikt nie może sobie rościć pretensji, że to on jest sprawcą wielkich zdarzeń; bohater odgrywa w nich tylko skromną rolę. Nie kłaniaj się! Prawda, nie przypadkiem użyłem tego słowa, nie wątpimy też, że mimo żartobliwego tonu twoja przemowa wyrażała bardzo szlachetną gotowość. Lecz taki czyn przekraczałby twoje siły, mój Bilbo. Pierścień nie może wrócić do ciebie. Przeszedł w inne ręce. Jeżeli chcesz mojej rady, powiem ci, że twoja rola jest skończona, zostaje ci tylko zadanie kronikarza. Dokończ swojej księgi i nie zmieniaj zakończenia. Wolno mieć nadzieję, że będzie ono zgodne z prawdą. Przygotuj się jednak do napisania drugiego tomu, gdy wysłańcy powrócą.

Bilbo roześmiał się.

- Nigdy w życiu nie dałeś mi przyjemniejszej rady – rzekł. – Ponieważ jednak wszystkie twoje przykre rady wyszły mi na dobre, mam pewne wątpliwości, czy ta miła rada nie okaże się zła w skutkach. Ale to prawda, że już by mi nie starczyło ani sił, ani szczęścia, by się zajmować Pierścieniem. On urósł, a ja się skurczyłem. Powiedz mi jeszcze, o kim myślałeś, mówiąc: wysłańcy?

- O wysłańcach, których wyprawimy z Pierścieniem.

- Oczywiście. Ale kogo wyprawimy? Myślę, że o tym właśnie ma nasza Rada rozstrzygnąć i że nic innego nie ma już do roztrząsania. Elfy umieją żyć samym gadaniem, a krasnoludy są bardzo wytrzymałe, ja wszakże jestem tylko starym hobbitem i w południe lubię cos przegryźć. Czy możecie zaraz wymienić nazwiska? Czy też pogadamy o tym później, po obiedzie?

Nikt mu nie odpowiedział. Dzwon wydzwonił południe. Lecz i wtedy nikt się nie odezwał. Frodo spojrzał wkoło, nikt jednak nie patrzał na niego. Cała Rada, spuściwszy oczy, zatonęła w głębokiej zadumie. Froda ogarnął strach, jak gdyby za chwilę miał usłyszeć jakiś okropny wyrok, którego od dawna się spodziewał, daremnie łudząc się nadzieją, że jednak nigdy nie zapadnie. W sercu wezbrało mu ogromne pragnienie odpoczynku i spokojnego życia u boku Bilba w Rivendell. Wreszcie łamiąc się z sobą przemówił i ze zdumieniem usłyszał z własnych ust słowa, jakby jego słabiutkim głosem ktoś inny wyrażał swoją wolę:

- Ja pójdę z Pierścieniem, chociaż nie znam drogi.

 

E

lrond podniósł oczy na niego i to spojrzenie, nieoczekiwanie przenikliwe, przeszyło mu serce.

- Jeżeli dobrze zrozumiałem wszystko, co tu słyszeliśmy – powiedział Elrond – zadanie tobie jest przeznaczone, mój Frodo. Jeżeli ty nie znajdziesz drogi, nikt jej nie znajdzie. Wybiła wasza godzina, hobbici z cichych pól Shire’u budzą się, żeby wstrząsnąć twierdzami i radami możnych. Kto spośród Mędrców mógł to przewidzieć? Spytam raczej: kto z nich, będąc Mędrcem, mógłby mieć nadzieję, że się tego dowie, nim wybije godzina? Ale to ciężkie brzemię. Tak ciężkie, że nikt nie ośmieliłby się kogoś nim obarczyć. Ja też na ciebie tego brzemienia nie składam. Jeżeli jednak weźmiesz je dobrowolnie, powiem ci, że postępujesz słusznie. A gdyby nawet zebrali się wszyscy dawni przyjaciele elfów, Hador i Hurin, i Turin, i Beren, tobie należałoby się miejsce w ich gronie.

- Ale chyba nie wyślesz go zupełnie samego, mistrzu? – krzyknął Sam, niezdolny dłużej się hamować, wyskakując z kąta, w którym siedział milczkiem.

- Nie, tego nie zrobię! – odparł Elrond zwracając się do Sama z uśmiechem. – jeżeli nie kto inny, ty pójdziesz z nim. Okazało się, że nie sposób was rozłączyć, nawet gdy Frodo jest wezwany na tajną naradę, na którą ciebie nie proszono.

Sam usiadł czerwieniąc się i mrucząc pod nosem.

- Ładnego piwa nawarzyliśmy sobie, panie Frodo! – powiedział kiwając głową.

Spis Tresci / Dalej