Pierścień rusza na południe

 

N

ieco później tego samego dnia hobbici zebrali się we własnym gronie w pokoju Bilba. Merry i Pippin wybuchnęli oburzeniem na wieść, że sam zakradł się na Radę i że jego wybrano na towarzysza Froda.

- To jaskrawa niesprawiedliwość! - oświadczył Pippin. - Zamiast go wyrzucić za drzwi i okuć w kajdany, Elrond nagrodził go za tę bezczelność!

- Nagrodził? - rzekł Frodo. - Nie wyobrażam sobie sroższej kary. Nie zastanowiłeś się chyba, Pippinie. Wyrok, skazujący na beznadziejną wyprawę, uważasz za nagrodę? A jeszcze wczoraj marzyło mi się, że dopełniłem obowiązku i będę teraz mógł odpoczywać tutaj przed długie dni, może nawet zawsze.

- Wcale ci się nie dziwię - rzekł Merry. - Nie życzyłbym ci tego również. Ale my Samowi zazdrościmy, nie tobie. Skoro ty iść musisz, dla każdego z nas będzie sroga karą pozostać, choćby i w Rivendell. Przebyliśmy razem długą drogę i niejedną ciężką chwilę. Chcemy dalej z tobą wędrować.

- Otóż to! - zawołał Pippin. - My, hobbici, powinniśmy i będziemy trzymać się razem! Pójdę z tobą, chyba że mnie na łańcuch wezmą. Zresztą trzeba, żeby był w kompanii ktoś z olejem w głowie.

- No, w takim razie na ciebie pewnie wybór nie padnie, Peregrinie Tuku! - powiedział Gandalf zaglądając przez okno, niewiele nad ziemię wzniesione. - Ale nie macie jeszcze powodu do zmartwienia. Nic dotychczas nie zostało ostatecznie postanowione.

- Nic nie zostało postanowione? - krzyknął Pippin. - Cóżeście wy robili przez ten cały czas? Siedzieliście zamknięci przez tyle godzin!

- Mówiliśmy - odparł Bilbo. - Bardzo dużo mieliśmy sobie do powiedzenia i dla każdego znalazło się coś nowego. nawet dla starego Gandalfa. Mam na myśli wiadomości o Gollumie, które przywiózł Legolas. Gandalf omal pod sufit nie podskoczył, ledwie się powstrzymał.

- Mylisz się - odparł Gandalf. - Jesteś roztargniony. Tę wiadomość już wcześniej słyszałem od Gwaihira. Jeśli chcesz wiedzieć prawdę, to jedynej niespodzianki dostarczyliście wy dwaj: ty i Frodo, a jedyną osobą, której to nie zaskoczyło, byłem właśnie ja.

- W każdym razie - rzekł Bilbo - nie postanowiono jeszcze nic prócz tego, że zadanie ma wykonać nieborak Frodo i Sam. Od początku obawiałem się, że do tego dojdzie, jeśli moją kandydaturę Rada odrzuci. Ale myślę, że Elrond doda im liczną kompanię, niech tylko wrócą zwiadowcy. Czy już wyruszyli, Gandalfie?

- Tak - odparł Czarodziej. - Kilku już wyprawiono, a jutro pójdzie reszta. Elrond wysyła elfy, które nawiążą łączność ze Strażnikami, a może też z plemieniem Thranduila w Mrocznej Puszczy. Aragorn poszedł z synami Elronda. Trzeba dobrze przetrząsnąć całą okolicę w promieniu wielu mil, nim podejmiemy jakieś kroki. Pociesz się, Frodo! Prawdopodobnie zostaniesz tu jeszcze dość długo!

- Aha! - mruknął posępnie Sam. - Będziemy zwlekać, aż zima nadejdzie.

- Na to nie ma rady - powiedział Bilbo. - Trochę w tym twojej winy, Frodo, mój chłopcze! Czemu uparłeś się doczekać moich urodzin? Nie mogę się powstrzymać od uwagi, że je uczciłeś w sposób dość szczególny. Ja nie wybrałbym akurat tego dnia na wpuszczenie kuzynki Lobelii do naszego domu! No, ale stało się. Teraz nie sposób marudzić do wiosny, chociaż z drugiej strony nie puścimy cię w drogę, póki nie zbierzemy wieści.

 

Gdy w zimie nocą szczypie mróz,

Gdy kamień pęka, skrzypi wóz,

Gdy drzew bezlistnych trzask wśród mgły,

To znak, że w puszczy hula Zły.

 

- Boję się, że taki właśnie los ci przypadnie!

- Ja się też tego boję - rzekł Gandalf. - Nie będziemy mogli wyruszyć, póki zwiadowcy nie przyniosą dokładnych wiadomości o jeźdźcach.

- Myślałem, że zginęli w powodzi - odezwał się Merry.

- Nie tak łatwo zniszczyć Upiory Pierścienia - odparł Gandalf. - Tkwi w nich moc ich władcy, póki on jest silny, póty i one nie zginą. Mamy nadzieję, że straciły konie i zewnętrzną powłokę, więc są chwilowo mniej groźne; trzeba się jednak co do tego upewnić. Tymczasem staraj się zapomnieć o troskach, mój Frodo. Nie wiem, czy zdołam ci jakoś pomóc, ale szepnę ci coś na ucho. Ktoś tu wspomniał, że na tę wyprawę przydałby się towarzysz z olejem w głowie. Miał rację! Toteż myślę, że pójdę z wami.

Frodo z takim entuzjazmem przyjął tę nowinę, że Gandalf zeskoczył z parapetu okna, na którym siedział, i zdjąwszy kapelusz ukłonił się hobbitowi.

- Powiedziałem: myślę, że pójdę. Nie licz jeszcze na nic. W tej sprawie rozstrzygający głos będzie miał Elrond i twój przyjaciel Obieżyświat. Ale to mi przypomina, że trzeba z Elrondem pogadać. Muszę więc was na razie pożegnać.

- Jak myślisz? Długo mi tu pozwolą zabawić? - spytał Frodo wuja po odejściu Gandalfa.

- Nie mam pojęcia. W Rivendell nie umiem liczyć dni - odpowiedział Bilbo. - Myślę, że dość długo. Zdążymy się nagadać. A może byś zechciał pomóc mi w pracy nad książką i w przygotowaniach do drugiego tomu?  Obmyśliłeś już jakieś zakończenie?

- Owszem, nawet niejedno, ale wszystkie niewesołe - odparł Frodo.

- To na nic! - zawołał Bilbo. - Książki powinny kończyć się dobrze. A jak by ci się podobało takie zdanie: „Odtąd ustatkowali się i zawsze już żyli szczęśliwie wszyscy razem”.

- Bardzo piękne, oby się tylko sprawdziło! - rzekł Frodo.

- Ach! - westchnął Sam. - Ale gdzie osiądą? Często się nad tym zastanawiam.

 

C

zas pewien hobbici rozmawiali i myśleli jeszcze o przebytej drodze i o niebezpieczeństwach, jakie na nich czyhają, lecz dolina Rivendell taki miała urok, że wkrótce wszystkie strachy i niepokoje ulotniły się z ich umysłów. Nie zapominali o przeszłości, dobrej czy złej, ale straciła ona władzę nad ich teraźniejszym życiem. Pokrzepili się na zdrowiu i nabrali otuchy, cieszyli się każdym dniem, rozkoszowali dobrym jadłem, miłymi pogawędkami, pięknymi pieśniami. Tak płynęły dni, a każdy ranek wstawał pogodny, każdy zaś wieczór zapadał bezchmurny i chłodny. Lecz jesień szybko przemijała; stopniowo złoty blask płowiał i srebrniał, ostatnie liście spadały z nagich już drzew. Od Gór Mglistych dmuchał ku wschodowi zimny wiatr. Nocą na niebie księżyc pęczniał tak, że mniejsze gwiazdy umykały przed nim. Tylko jedna błyszczała czerwono tuż nad południowym widnokręgiem, a kiedy księżyc znów zaczął maleć, rozpalała się co noc jaskrawiej. Frodo widział ją ze swego okna, tkwiącą w głębi firmamentu, płonącą niby czujne oko nad lasem, który się ciągnął wzdłuż krawędzi doliny.

 

N

iemal dwa miesiące przebywali hobbici w domu Elronda, minął listopad zabierając z sobą ostatnie ślady jesieni, a grudzień miał się już ku końcowi, kiedy zwiadowcy zaczęli wreszcie ściągać z powrotem. Jedni z nich dotarli na północ aż powyżej źródeł Szarej Wody na Wrzosowiska Etten; inni byli na zachodzie i z pomocą Aragorna oraz Strażników przeszperali okolicę dolnego biegu tej rzeki aż po Tharbad, gdzie Północny Gościniec przecina ją pod ruinami miasta. Wielu udało się na wschód i południe; niektórzy z nich przez góry dostali się do Mrocznej Puszczy, paru zaś wspięło się na przełęcz do źródeł rzeki Gladden i zeszło po drugiej stronie do Dzikiej Krainy, by przez Pola Gladden dotrzeć aż do starej siedziby Radagasta w Rhosgobel. Radagasta jednak nie zastali i wrócili przez wysoką przełęcz zwaną Schodami Dimrilla. Synowie Elronda, Elladan i Elrohir, przybyli do domu ostatni; zawędrowali daleko wzdłuż Srebrnej Żyły do dziwnego kraju, lecz nikomu prócz Elronda nie chcieli zdać sprawy z wyników podróży.

            Wysłańcy nigdzie nie widzieli jeźdźców ani innych sług Nieprzyjaciela i nic o nich nie usłyszeli. Nawet od orłów z Gór Mglistych nie dowiedzieli się żadnych nowin. O Gollumie słuch zaginął. Wilki jednak nadal się gromadziły i zapuszczały na łowy daleko w górę Wielkiej Rzeki. Woda tuż za brodem wyrzuciła trzy martwe czarne rumaki. Na skalnych progach niżej odnaleziono trupy pięciu innych oraz długi czarny płaszcz, pocięty i zgnieciony. Innych śladów Czarnych Jeźdźców nie wytropiono i nigdzie nie czuło się ich obecności. Można by pomyśleć, że zniknęli z krain północy.

- A więc przynajmniej o ośmiu spośród Dziewięciu dowiedzieliśmy się czegoś - rzekł Gandalf. - Nie należy zbyt pochopnie wyciągać wniosków, sądzę jednak, że wolno nam żywić nadzieję, iż Upiory Pierścienia rozpierzchły się i każdy na własną rękę musiał wracać jak mógł do swego władcy, do Mordoru, odarty z widomej powłoki i osłabły. Jeżeli tak jest, zyskujemy trochę czasu, nim wznowią pościg. Nieprzyjaciel ma oczywiście więcej sług, lecz ci musieliby przewędrować szmat drogi do granic Rivendell, żeby tu podjąć nasz trop. A jeżeli będziemy ostrożni, nie tak łatwo go odnajdą. Lecz nie wolno nam zwlekać.

 

E

lrond wezwał hobbitów do siebie. Poważnie spojrzał Frodowi w oczy.

- Już czas! - rzekł. - Jeżeli Pierścień w ogóle ma ruszyć w drogę, nie można czekać dłużej. Ci wszakże, którzy z nim pójdą, nie powinni liczyć, że w tym zadaniu wesprze ich oręż albo siła. Muszą się zapuścić w kraj nieprzyjacielski, z dala od wszelkiej pomocy. Czy podtrzymujesz swoje przyrzeczenie i jesteś gotów nieść Pierścień?

- Tak - odparł Frodo. - Pójdę wraz z Samem.

- Nie mogę ci wiele pomóc, nawet radą - rzekł Elrond. - Nie umiem przewidzieć wszystkiego, co cię spotka w tej drodze, i nie wiem, w jaki sposób będziesz mógł wykonać swoje zadanie. Cień sięgnął już podnóży gór i rozszerza się wciąż docierając do brzegów Szarej Wody. A to, co dzieje się w jego zasięgu, jest dla mnie nieprzeniknione. Spotkasz wielu wrogów, jawnych i zamaskowanych, i to w chwili, gdy się najmniej będziesz tego spodziewał. Roześlę gońców i w miarę możności zawiadomię wszystkich przyjaciół, których mam po świecie. Lecz wszędzie wkoło tyle jest teraz niebezpieczeństw, że pewnie nie wszyscy moi wysłannicy dotrą do celu, a niektórzy może nie zdołają cię wyprzedzić. Dobiorę ci towarzyszy podróży, o ile oczywiście zgodzą się iść z tobą i jeśli nic im nie przeszkodzi. Drużyna powinna być nieliczna, bo cała nadzieja w pośpiechu i tajemnicy. Gdybym nawet rozporządzał zbrojnym zastępem elfów, jak za Dawnych Dni, nie przydałoby się to na wiele, przeciwnie, zbudziłoby tylko czujność potęg Mordoru.

Towarzyszy Pierścienia będzie dziewięciu: Dziewięciu Piechurów przeciw Dziewięciu Jeźdźcom. Z tobą i twoim wiernym sługą pójdzie Gandalf, to bowiem będzie Czarodzieja największe dzieło, może nawet uwieńczenie trudów całego życia.

Poza tym będą w drużynie przedstawiciele wszystkich wolnych plemion świata: elfów, krasnoludów i ludzi. A więc elf Legolas i krasnolud Gimli, syn Gloina. Obaj zgodzili się towarzyszyć ci przynajmniej do przełęczy w górach, a może i dalej. Z ludzi pójdzie Aragorn, syn Arathorna, ponieważ Pierścień Isildura jemu jest najbliższy.

- Obieżyświat! - krzyknął Frodo.

- Tak - uśmiechnął się Aragorn. - Prosiłem, by mi pozwolono znów biec w świat z tobą, Frodo.

- Sam bym cie o to prosił - rzekł Frodo - ale sądziłem, że wybierasz się z Boromirem do Minas Tirith.

- Wybieram się rzeczywiście - odparł Aragorn. - Miecz, który był złamany, trzeba przekuć, nim ruszę na wojnę. Ale mamy wspólną drogę przez kilkaset mil. Dlatego Boromir także przyłączy się do twojej drużyny. To człowiek wielkiego męstwa.

- Brakuje więc dwóch jeszcze - powiedział Elrond. - Zastanowię się nad ich wyborem. Znajdę z pewnością wśród moich domowników odpowiednich dla ciebie towarzyszy.

- Ależ wtedy dla nas zabraknie miejsca! - krzyknął z rozpaczą Pippin. - Nie chcemy zostać, jeśli Frodo idzie. Chcemy iść razem z nim!

- Nie rozumiecie i nie wyobrażacie sobie, czym będzie ta wyprawa - rzekł Elrond.

- Frodo także nie wie - odezwał się Gandalf niespodziewanie stając po stronie Pippina. - Nikt z nas jasno tego sobie nie wyobraża. Prawdę powiedziałeś, Elrondzie: gdyby ci hobbici rozumieli niebezpieczeństwo, nie mieliby odwagi wyruszyć przeciw niemu. Ale pragnęliby iść albo przynajmniej pragnęliby mieć odwagę, wstydziliby się i cierpieli. Myślę, Elrondzie, że w tej sprawie lepiej zawierzyć szczerej przyjaźni niż wielkiej mądrości. Gdybyś nawet włączył do drużyny tak dostojnego elfa jak Glorfindel, nie mógłby on zdobyć Czarnej Wieży ani utorować drogi do Wielkiego Ognia siłą, którą rozporządza.

- Ważkie to słowa - odparł Elrond - lecz mam pewne wątpliwości. Shire, jak się obawiam, może się znaleźć w niebezpieczeństwie. Zamierzałem tych dwóch hobbitów odesłać, żeby ostrzegli swoich rodaków i przedsięwzięli środki, zgodne z miejscowymi obyczajami, by kraj zabezpieczyć. W każdym razie młodszego z nich, Peregrina Tuka, zatrzymam. Serce we mnie się wzdraga przed myślą, by ten młodzik miał iść z wami.

- A więc zamknij mnie, Mistrzu, w więzieniu albo związanego w worku odeślij do domu - zawołał Pippin - bo uprzedzam cię, że pobiegnę za drużyną!

- Niechże więc będzie twoja wola. Pójdziesz z Frodem - rzekł Elrond z westchnieniem. - Teraz mamy dziewięciu wybranych. Za tydzień drużyna musi wyruszyć.

            Płatnerze elfów przekuli na nowo miecz Elendila. Na ostrzu wyryli siedem gwiazd między księżycem w nowiu a promienistym słońcem, wokół zaś mnóstwo znaków runicznych, bo Aragorn, syn Arathorna, szedł walczyć na pogranicze Mordoru. Miecz, znów cały, jaśniał pełnym blaskiem: w słońcu rozbłyskiwał szkarłatem, w poświacie miesięcznej zimną bielą, a klingę miał ostrą i hartowną. Aragorn obdarzył go nowym imieniem: Anduril - Płomień Zachodu. Aragorn i Gandalf przechadzali się razem lub przesiadywali rozmawiając o podróży i niebezpieczeństwach, które w niej mogli spotkać; rozpatrywali też mapy, opatrzone wielu napisami i runami, oraz stare kroniki, zachowane w domu Elronda. Frodo niekiedy przebywał z nimi, lecz zdawał się we wszystkim na ich mądrość i spędzał możliwie najwięcej czasu z Bilbem.

            W tych ostatnich dniach hobbici słuchali w kominkowej Sali różnych opowieści; tu usłyszeli między innymi całą historię Berena i pięknej Luthien, i Wielkiego Klejnotu. Za dnia wszakże, podczas gdy Merry i Pippin kręcili się to tu, to tam, Froda i Sama można było najczęściej zastać w pokoiku Bilba. Stary hobbit czytał im wybrane rozdziały swojej książki (wciąż jeszcze, jak się zdawało, dalekiej od ukończenia) albo urywki wierszy, niekiedy też robił zapiski z przygód Froda.

            Rankiem ostatniego dnia, kiedy Frodo był sam z Bilbem, stary hobbit wyciągnął spod łóżka drewnianą skrzynkę. Podniósł wieko i zaczął w niej szperać.

- Oto twój miecz - powiedział. - Ale jest złamany, jak wiesz. Wziąłem go na przechowanie, lecz zapomniałem spytać płatnerzy, czy mogą go naprawić? Teraz już za późno, przyszło mi wiec na myśl, że może byś chciał mieć ten, co?

I wyjął ze skrzynki mieczyk w starej, wytartej skórzanej pochwie. Dobył go z pochwy, przetarł polerowane, dobrze utrzymane ostrze, które zaświeciło niespodzianie zimnym blaskiem.

Frodo przyjął dar z wdzięcznością.

- Mam tu coś jeszcze - powiedział Bilbo wyjmując zawiniątko, które zdawało się bardzo ciężkie w stosunku do swych małych rozmiarów. Rozwinął kilka zwojów starego sukna i podniósł w górę małą kolczugę sporządzoną z gęsto plecionej siatki, giętkiej niemal jak płótno, lecz twardszej niźli stal. Lśniła niby srebro w księżycowej poświacie, a wysadzana była drogimi kamieniami. Był do niej także pas z pereł i kryształów.

- Piękna, prawda? - spytał Bilbo obracając kolczugę pod światło. - I bardzo użyteczna. To moja krasnoludzka zbroja, dar Thorina. Odebrałem ją z muzeum w Michel Delving przed opuszczeniem domu i zapakowałem między bagaże. Wziąłem z sobą wszystkie pamiątki z wyprawy, z wyjątkiem Pierścienia. Ale nie spodziewałem się, bym miał sposobność używać kolczugi, a teraz nie jest mi już wcale potrzebna, chyba na to, żeby czasem oczy nacieszyć. Nosząc ją, nie czuje się niemal ciężaru.

- Wyglądałbym w tym... myślę, że wyglądałbym nieco dziwacznie - rzekł Frodo.

- To samo i ja mówiłem - powiedział Bilbo. - Ale nie przejmuj się wyglądem. Możesz zresztą nosić kolczugę pod wierzchnim ubraniem... Słuchaj! Powiem ci coś, ale niech to zostanie między nami. Będę o wiele spokojniejszy wiedząc, że nosisz tę zbroję. Mam wrażenie, że od niej odbiłyby się nawet sztylety Czarnych Jeźdźców - dodał ściszając głos.

- Dobrze więc, wezmę ją - odparł Frodo. Bilbo sam ubrał go w kolczugę i zawiesił mu Żądełko u pasa. Potem Frodo włożył na to wszystko swoje stare, zniszczone spodnie, bluzę i kurtkę.

- Wyglądasz jak każdy hobbit - rzekł Bilbo. - Ale jest w tobie coś więcej, niżby się z pozoru wydawało. Niech ci szczęście sprzyja! Odwrócił się i patrząc w okno usiłował zanucić jakąś melodię.

- Brak mi słów, żeby ci podziękować, ja by należało, za te dary i za wszystkie lata dobroci dla mnie - powiedział Frodo.

- Nawet nie próbuj! - zawołał stary hobbit i okręciwszy się na pięcie trzepnął Froda po łopatce. - Aj! - krzyknął. - Teraz jesteś za twardy na takie karesy. No, ale to już tak jest: hobbici muszą się trzymać razem, a Bagginsowie tym bardziej. Nie wymagam od ciebie w zamian niczego, prócz ostrożności. Uważaj na siebie i staraj się przywieźć z podróży jak najwięcej nowin, a także zapamiętaj wszystkie stare pieśni i legendy, jakie posłyszysz. Będę pracował usilnie, żeby skończyć książkę, nim wrócisz. Chętnie bym napisał drugi tom, jeżeli pożyję.

Urwał i znów odwrócił się do okna śpiewając półgłosem:

 

Siedzę przy ogniu i dumam

O tym, w co pamięć bogata.

O kwiatkach polnych, motylach

W dawnych, minionych latach.

 

O listkach żółtych i nitkach

Jesiennych, lekkich pajęczyn.

O mgłach, o słońcu, o wietrze,

Co włos na głowie mi piętrzył...

 

Siedzę przy ogniu i dumam -

Czy też tu będzie inaczej,

Gdy zima przyjdzie bez wiosny -

I czy to kiedy zobaczę.

 

Boć rzeczy wiele jest w świecie,

A jam ich widział niewiele...

Na przykład w lesie co wiosny

Coraz to inna jest zieleń.

 

Siedzę przy ogniu i dumam

O dawnych i przyszłych ludach -

I wiem - świat nowy zobaczą,

A mnie się to już nie uda.

 

Lecz cóż... wciąż siedzę i myślę

O czasach, które już przeszły...

Słucham znajomych mi kroków

I głosów słucham zamierzchłych.

 

Był zimny, szary dzień pod koniec grudnia. Wschodni wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew i syczał wśród czarnych sosen na zboczach gór. Postrzępione ciemne chmury płynęły nisko po niebie. Gdy zapadł wczesny, smutny zmierzch, drużyna stanęła w pogotowiu do drogi. Mieli ruszyć o zmroku, bo Elrond radził poruszać się pod osłoną nocy, dopóki nie znajdą się daleko od Rivendell.

- Trzeba się wystrzegać oczu mnogich sług Saurona - mówił. - Niewątpliwie już usłyszał wieść o porażce jeźdźców i kipi gniewem. Wkrótce chmara jego szpiegów na nogach i skrzydłach pospieszy ku północy. Nawet nieba musicie się strzec w tej podróży.

 

D

rużyna nie wzięła z sobą wiele oręża, bo nadzieję pokładano w tajności wyprawy, nie w czynach bojowych. Aragorn przypasał Andurila, lecz poza nim nie brał żadnej innej broni; włożył na drogę rdzawozielone i brunatne ubranie Strażników pustkowi. Boromir miał długi miecz, z kształtu podobny do Andurila, lecz nie tak starożytny, tarczę i róg rycerski.

- Głośno i czysto gra on po dolinach i górach - rzekł - a na jego dźwięk niech umykają wrogowie Gondoru!

Przytknął róg do ust i zadął weń, aż echo poniosło się od skały do skały i kto żyw w Rivendell zerwał się na nogi.

- Nie bądź zbyt skory do grania na tym rogu, Boromirze - powiedział Elrond - póki znów nie staniesz u granic swojej ojczyzny lub nie znajdziesz się w ciężkiej potrzebie.

- Może i dobrze radzisz - odparł Boromir - ale ja zawsze głosem rogu oznajmiam, że wyruszam w drogę, a choćbym musiał potem przemykać wśród ciemności, nie chcę zaczynać wyprawy milczkiem jak nocny złodziej.

            Tylko krasnolud Gimli jawnie obnosił krótką, stalową kolczugę, bo jego plemię lekce sobie waży wszelkie pozory. Za pas miał zatknięty topór o szerokim ostrzu. Legolas zaopatrzył się w łuk i kołczan, a u pasa zawiesił długi, biały nóż. Dwaj młodzi hobbici uzbroili się w miecze, zabrane z Kurhanu. Frodo wszakże nie miał nic prócz Żądełka, a zbroję, zgodnie z życzeniem Bilba, ukrywał pod ubraniem. Gandalf miał swoją różdżkę, lecz do boku przypasał miecz elfów, zwany Glamdringiem, bliźniaczy oręż Orkrista, spoczywającego na piersi Thorina pod Samotną Górą. Wszystkich Elrond zaopatrzył hojnie w grubą, ciepłą odzież, w kurty i płaszcze podbite futrem. Zapasami żywności, ubraniami na zmianę, kocami i wszelakim sprzętem objuczono kucyka, a był to ten sam nieszczęsny zwierzak, którego hobbici kupili w Bree. Parę miesięcy w Rivendell odmieniło go nad podziw: sierść na nim lśniła i zdawał się tryskać młodzieńczą energią. Zabrano go na usilne nalegania Sama, który twierdził, że Bill (bo tak nazwał kuca) zatęskniłby się na śmierć, gdyby go zostawiono.

- Ten zwierzak prawie już umie mówić - powiedział. - Żeby jeszcze parę tygodni tu pobył, zagadałby z pewnością. Spojrzał na mnie, jakby mówił, i to wcale nie mniej wyraźnie niż pan Pippin: „Jeżeli mnie z sobą nie weźmiesz, mój Samie, pobiegnę za wami nie pytając o pozwolenie”.

Tak więc Bill wziął udział w wyprawie w roli tragarza, a mimo to on jeden z całej kompanii nie miał markotnej miny.

 

P

ożegnali się już z Elrondem w wielkiej Sali Kominkowej i teraz czekali tylko na Gandalfa, który nie wyszedł jeszcze przed dom. Z otwartych drzwi bił blask ogniska, okna jaśniały łagodnym światłem. Bilbo otulony płaszczem stał w progu obok Froda. Aragorn siedział z głową zwieszoną na kolana; tylko Elrond wiedział, co Obieżyświat przeżywa w tej chwili. Sylwetki pozostałych uczestników wyprawy ledwie majaczyły w mroku. Sam stanął przy kucu i cmokając wpatrywał się w ciemności, z których dochodził szum rzeki pluszczącej na kamieniach. Nie czuł w tej chwili wcale żądzy przygód w sercu.

- Billu, mój zuchu - rzekł. - Nie powinieneś był napierać się tej podróży. Mogłeś tu zostać i paść się najprzedniejszym siankiem aż do nowej trawy.

Bill machnął ogonem i nic na to nie odpowiedział. Sam poprawił worek na swoich plecach i zastanawiając się z niepokojem, czy czegoś nie pominął, zaczął sobie w duchu przypominać wszystkie rzeczy, które do worka wpakował: skarb najważniejszy - sprzęt kuchenny; małą puszkę z solą, z którą się nie rozstawał, napełniając ją przy każdej sposobności; zapas ziela fajkowego spory - ale pewnie jeszcze nie wystarczający; krzesiwo i hubką; bielizną płócienną i ciepłą wełnianą; rozmaite drobiazgi pana Froda, o których Frodo nie pamiętał, a które Sam wetknął między własne manatki, by we właściwej chwili z tryumfem wyciągnąć. Wszystko to po kolei i w myśli wyliczył.

- Lina! - mruknął. - Nie wziąłem liny. A jeszcze wczoraj wieczorem mówiłem sobie: „samie, czy nie uważasz, że przydałby się kawałek liny? Jeżeli jej nie weźmiesz, ani chybi okaże się potrzebna”. No, będzie potrzebna na pewno. Teraz już po nią nie wrócę.

            W tym momencie zjawił się Elrond z Gandalfem i przywołał całą kompanię.

- Oto moje ostatnie słowo - rzekł cichym głosem. - Powiernik Pierścienia rusza na poszukiwanie Góry Przeznaczenia. Na nim jednym spoczywa odpowiedzialność: nie wolno mu Pierścienia odrzucić ani wydać w ręce Nieprzyjaciela czy któregoś z jego sług, nie wolno dopuścić, aby ktokolwiek bodaj dotknął Pierścienia, chyba któryś z członków drużyny i Rady, ale i to tylko w ostatecznej potrzebie. Wy wszyscy towarzyszycie powiernikowi ochotniczo, by mu dopomóc. Macie prawo wycofać się lub zawrócić z drogi, lub skręcić na inne ścieżki, jeżeli nadarzy się możliwość. Im dalej z nim pójdziecie, tym trudniej będzie się cofnąć. Lecz nie wiąże was przysięga ani obietnica, nie jesteście obowiązani iść dalej, niż zechcecie. Nie zmierzyliście jeszcze bowiem męstwa swoich serc i nie możecie przewidzieć, co każdego z was spotka w tej wędrówce.

- Przeniewiercą jest, kto porzuca towarzyszy, gdy ciemności zastępują drogę - odezwał się Gimli.

- Może - odpowiedział Elrond - lecz niech nie ślubuje przebrnąć przez ciemności nocy, kto nie widział jeszcze nawet zmroku.

- Przysięga utwierdziłaby chwiejne serca - rzekł Gimli.

- Albo też by je złamała - odparł Elrond. - Nie patrzcie zbyt daleko przed siebie! Ruszajcie z otuchą w sercach! Bywajcie zdrowi, niech błogosławieństwo elfów, ludzi i wszystkich wolnych istot będzie wciąż z wami. Oby gwiazdy świeciły wam w twarze!

- Szczęśliwej... szczęśliwej drogi! - krzyknął Bilbo dzwoniąc z zimna zębami. - Nie przypuszczam, żebyś znalazł czas na prowadzenie dziennika podróży, mój Frodo kochany, ale spodziewam się dokładnego sprawozdania po powrocie. Nie każ mi za długo czekać! Bywaj zdrów!

 

Wielu domowników Elronda, stojących w cieniu, żegnało odchodzących i szeptem życzyło im szczęścia. Nie było śmiechu ani pieśni, ani muzyki. Wreszcie drużyna ruszyła cicho wsiąkając w mrok.

            Przebyli most i z wolna zaczęli się wspinać długą, stromą ścieżką na ścianę jaru Rivendell, aż stanęli w końcu na wyżynie stepowej, gdzie wiatr szeleścił wśród wrzosów. Raz jeszcze spojrzeli na ostatni przyjazny dom migocący w dole światłami, a potem zanurzyli się w noc.

            Przy Brodzie Bruinen opuścili gościniec i skręcając ku południowi weszli na wąskie dróżki wijące się przez falistą okolicę. Zależało im na tym, by jak najdłużej trzymać się zachodniej strony gór. Teren był tu bardziej wyboisty i jałowy niż w zielonej dolinie Wielkiej Rzeki płynącej za ścianą górską przez Dziką Krainę, toteż marsz tędy musiał być powolny; mieli jednak nadzieję, że w ten sposób unikną ciekawych a nieprzyjaznych oczu. Szpiedzy Saurona rzadko zapuszczali się na te pustkowia, a ścieżek tutejszych nie znał prawie nikt prócz mieszkańców Rivendell.

            Gandalf szedł na czele wraz z Aragornem, który nawet po ciemku orientował się w okolicy doskonale. Reszta drużyny podążała za nim gęsiego, a Legolas, obdarzony bystrym wzrokiem, zamykał pochód jako tylna straż. Pierwsza część podróży była bardzo uciążliwa i Frodo mało co z niej zapamiętał prócz zimna i wichru. Przez wiele bezsłonecznych dni lodowaty podmuch dął od gór na wschodzie i okazało się, że nie ma płaszcza, przez który by się nie przebijały jego natrętne palce. Wędrowcom mimo dobrych podróżnych ubrań nieczęsto udawało się zagrzać, czy to w marszu, czy to na popasie.

            Sypiali mało w tylko w ciągu popołudniowych godzin przycupnąwszy w jakiejś rozpadlinie albo kryjąc się wśród chaszczy tarniny, która tu rosła gęstymi kępami. Późnym popołudniem wartownik budził towarzyszy i zjadali obiad, zwykle zimny i niezbyt pokrzepiający, bo rzadko odważali się na rozniecanie ogniska. Wieczorem ruszali znów w drogę wybierając ścieżki wiodące możliwie najprościej na południe.

            Zrazu wydawało się hobbitom, że chociaż maszerują wytrwale, aż do ostatecznego zmęczenia, pełzną jak ślimaki i nigdy nigdzie nie dotrą. Co dzień oglądali krajobraz taki sam jak poprzedniego dnia. A jednak góry wciąż się ku nim przybliżały. Na południe od Rivendell łańcuch górski spiętrzał się coraz wyżej i zaginał ku zachodowi, u stóp głównego masywu rozsypane były szeroko nagie wzgórza i głębokie jary, w których pieniły się bystre potoki. Nieliczne ścieżki biegły kręto i często urywały się na krawędzi urwiska albo zdradzieckiego bagna.

            Wędrowali tak przez dwa tygodnie, gdy nagle pogoda się zmieniła. Wiatr ucichł, a potem znów dmuchnął, lecz teraz w stronę południa. Mknące po niebie chmury podniosły się wyżej i rozpierzchły, wyjrzało słońce, blade i jasne. Po długiej nocy nużącego marszu świt ich ogarnął zimny i czysty. Stanęli na niskiej grani zwieńczonej kępą sędziwych kolczoliści, których szarozielone pnie wyglądały tak, jakby je wykuto z okolicznych skał. Ciemne liście błyszczały, a jagody płonęły szkarłatem w promieniach świtu.

            Dalej ku południowi Frodo widział omgloną ścianę wyniosłych gór, jak gdyby zagradzającą drogę, którą sobie wytknęła drużyna. W lewej części tego łańcucha wystrzelały trzy szczyty. Najwyższy i zarazem najbliższy, ubielony śniegiem, sterczał na kształt zęba; jego wielką, nagą północną ścianę zalegał jeszcze cień, ale tam gdzie już sięgały ukośne promienie słońca, jarzyła się czerwono. Gandalf u boku Froda patrzał także osłaniając oczy dłonią.

- Uszliśmy spory kawał drogi - rzekł. - Jesteśmy na granicy kraju, który ludzie nazywają Hollinem. Mieszkał tu mnóstwo elfów za dawnych, szczęśliwych czasów, kiedy nazwa tego kraju brzmiała inaczej: Eregion. Posunęliśmy się o czterdzieści pięć staj lotu ptaka, jakkolwiek nogi nasze przemierzyły znacznie więcej. dalej teren i klimat będą łaskawsze, lecz może tym bardziej niebezpieczne.

- Mniejsza o to, w każdym razie miło zobaczyć tak piękny wschód słońca - rzekł Frodo odrzucając kaptur i wystawiając twarz na blask ranka.

- Ale teraz góry są przed nami - zauważył Pippin. - Widocznie w ciągu nocy skręciliśmy na wschód.

- Nie - odparł Gandalf. - Po prostu w czystym powietrzu dalej sięgamy wzrokiem. Za tymi trzema szczytami łańcuch wygina się łukiem ku południo-zachodowi. W domu Elronda było mnóstwo map, ale pewnie nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby im się przyjrzeć.

- Owszem, czasem je oglądałem - rzekł Pippin. - Nic jednak nie pamiętam. Frodo ma do takich spraw więcej zdolności.

- Mnie mapy nie potrzebne - odezwał się Gimli, który zbliżył się wraz z Legolasem i patrzył teraz przed siebie z dziwnym błyskiem w głębi oczu. - To kraj, w którym przed wiekami pracowali ojcowie nasi, obraz tych gór wykuliśmy w metalu i w kamieniu na wielu naszych dziełach i upamiętniliśmy w wielu pieśniach i legendach. Widujemy je, wystrzelające pod niebo, w naszych snach. To Baraz, Zirak i Shathur.

Na jawie widziałem je tylko raz w życiu, znam jednak ich kształty i nazwy, pod nimi bowiem leży Khazad-dum, stolica krasnoludów - dziś nazwana Czarnym Szybem, a w języku elfów - Morią. Oto stoi Barazinbar, Czerwony Róg, okrutny Karadhras; za nimi szczyty: Srebrny i Chmurny - Kelebdil Biały i Fanuidhol Szary, który po swojemu nazywamy Zirak-zigil, i Bundushathur. Tu Góry Mgliste rozszczepiają się, a między ich ramionami leży głęboko w cieniu Dolina Dimrilla, przez elfy nazywana Nanduhirion.

- Właśnie do tej doliny zmierzamy - powiedział Gandalf. - Jeżeli wejdziemy na przełęcz, zwaną Bramą Czerwonego Rogu, a znajdującą się poniżej przeciwległej ściany Karadhrasu, zejdziemy potem Schodami Dimrilla w głąb doliny krasnoludów. Jest tam Zwierciadlane Jezioro, i tam też z lodowatych żródeł tryska Srebrna Żyła.

- Ciemne są wody Kheled-zaram - rzekł Gimli. - Zimne są źródła Kibil-nala. Serce we mnie drży na myśl, że może wkrótce już je ujrzę.

- Obyś nacieszył oczy ich widokiem, zacny krasnoludzie - rzekł Gandalf. - Cokolwiek wszakże zrobisz, my nie m9ożemy długo bawić w owej dolinie. Trzeba nam spieszyć z biegiem Srebrnej Żyły do tajemnych lasów, a przez nie ku Wielkiej Rzece, potem zaś... - Gandalf urwał.

- No, cóż potem? - spytał Merry.

- Potem do celu podróży, ostatecznie - do celu! - odparł Gandalf. - Nie można patrzeć za daleko przed siebie. Cieszmy się, że pierwszy etap przebyliśmy szczęśliwie. Myślę, że tu odpoczniemy nie tylko przez dzień cały, ale także przez noc. W Hollinie powietrze jest czyste. Siła złego potrzeba, aby kraj, w którym ongi mieszkały elfy, zapomniał o nich.

- To prawda - rzekł Legolas. - Elfy tutejsze były jednak obcej nam rasy, nie z leśnego rodu, a drzewa i trawa już o nich nie pamiętają. Tylko ja słyszę skargę kamieni: „Z głębi nas dobywali, pięknie nas rzeźbili, wysoko z nas piętrzyli mury, ale odeszli”. Elfy odeszły. Dawno, dawno temu podążyły ku przystaniom.

 

T

ego ranka rozniecili ognisko w głębokiej rozpadlinie osłoniętej gąszczem kolczoliści, a posiłek - nie wiedzieć: wieczerza czy śniadanie? - upłynął tak wesoło, jak nigdy jeszcze od początku marszu. Nie kwapili się potem do snu, bo mieli nadzieję przespać całą noc, i nie zamierzali wyruszać w dalszą drogę przed wieczorem następnego dnia. Tylko Aragorn był milczący i niespokojny. Po chwili odłączywszy się od kompanii wyszedł na grań. Stanął tu w cieniu drzewa rozglądając się na południe i zachód, a głowę wychylił, jakby nasłuchiwał. Wrócił potem na krawędź rozpadliny i spojrzał z góry na śmiejącą się i rozgadaną gromadkę.

- Co się stało, Obiezyświacie? - zawołał Merry. - Czego szukasz? Może ci brak wschodniego wiatru?

- Nie - odparł Aragorn. - Czegoś jednak rzeczywiście mi brak. Bywałem w Hollinie o różnych porach roku. Nie mieszkają tu dzisiaj ani elfy, ani ludzie, lecz przecież dawniej żyły w tych stronach różne stworzenia, a przede wszystkim dużo ptaków. Teraz jednak nie słychać żadnych głosów prócz waszych. Tego jestem pewien. Na wiele mil wkoło panuje cisza, a wasze głosy echem dudnią pod ziemią. Nie mogę tego zrozumieć.

Gandalf nagle z zainteresowaniem podniósł głowę.

- Jak myślisz, dlaczego tak jest? - spytał. - Czy podejrzewasz jakiś inny powód niż zdumienie na widok czterech hobbitów, nie mówiąc już o reszcie towarzystwa, w miejscu, gdzie rzadko się kogoś widuje i słyszy?

- Mam nadzieję, że tylko w tym leży przyczyna - rzekł Aragorn. - Ale wyczuwam jakieś napięcie i lęk, których tu nigdy przedtem nie zaznałem.

- To znaczy, ze trzeba zachować więcej ostrożności - powiedział Gandalf. - Skoro się ma w kompanii Strażnika, należy go słuchać, tym bardziej, kiedy tym Strażnikiem jest Aragorn. Nie będziemy już głośno gadać, położymy się cicho spać i wystawimy wartę.

 

P

ierwsza wachta przypadła Samowi, lecz Aragorn czuwał razem z nim. Inni posnęli. Cisza zaległa tak wielka, że nawet Sam ją wyczuwał. Słychać było wyraźnie oddechy śpiących. Każde machnięcie ogona, każde przestąpienie kopyt kuca rozlegało się głośno. Sam słyszał nawet, jak przy każdym ruchu trzeszczało mu w stawach. Otaczała ich głucha cisza, a nad światem rozpięte było pogodne niebo, po którym słońce wznosiło się od wschodu. Daleko na południu ukazała się czarna plamka i rosła zbliżając się ku północy niby dym niesiony wiatrem.

- Co to jest? Nie wygląda na chmurę - szepnął Sam do Aragorna. tamten nie odpowiedział, z napięciem wpatrując się w niebo. Lecz po chwili Sam bez jego pomocy zrozumiał, co się zbliża od południa. Chmary ptactwa leciały bardzo szybko, zataczały koła, krążyły nad okolicą, jakby czegoś szukając. A wciąż zbliżały się do nich.

- Kładź się na ziemi i ani drgnij! - syknął Aragorn wciągając Sama w cień kolczoliścia, bo jeden pułk ptasi odłączył się nagle od głównego trzonu armii i niskim lotem pędził wprost na grań. Samowi wydało się, że to jakaś odmiana niezwykle dużych wron. Kiedy przelatywały nad głowami wędrowców, tak zbitą gromadą, że czarny cień przebiegł ich śladem po ziemi, rozległo się pojedyncze ochrypłe krakanie.

            Dopiero gdy znikły w oddali, na północy i na zachodzie, a niebo znów się rozjaśniło, Aragorn wstał. Zaraz też poskoczył budzić Gandalfa.

- Zastępy czarnych wron latają nad okolicą między górami a Szarą Wodą - powiedział Czarodziejowi. - Przeleciały właśnie nad Hollinem. Ptaki nietutejsze, krebainy z Fangornu i Dunlandu. Nie wiem, co to znaczy. Może gdzieś na południu wybuchły jakieś niepokoje i wrony uciekają przed nimi; ale myślę, że raczej lecą na przeszpiegi. Dostrzegłem też wiele sokołów wysoko na niebie. Sądzę, że powinniśmy stąd odejść dziś wieczorem. Powietrze Hollinu już nam nie służy: to miejsce jest śledzone.

- W takim razie Brama Czerwonego Rogu jest również pod obserwacją - rzekł Gandalf - a jak przez nią przejść niepostrzeżenie, nie mam pojęcia. Co do twojej rady, by wyruszyć stąd co prędzej po zmierzchu, to niestety, masz słuszność.

- Szczęściem nasze ognisko mało dymi i zdążyło przygasnąć, nim krebainy nadleciały - powiedział Aragorn. - Trzeba je zagasić i więcej już nie rozniecać.

 

- A

 to pech! - zawołał Pippin. Pierwsze bowiem nowiny, które usłyszał zbudzony późnym popołudniem, brzmiały: ogniska nie będzie, nocą wymarsz. - I to wszystko przez stado wron! Cieszyłem się na porządną kolację dzisiejszego wieczora, marzyłem, żeby coś ciepłego do gęby włożyć.

- Wolno ci marzyć dalej - rzekł Gandalf. - Kto wie, czy nie czekają cię niespodziewane uczty w bliskiej przyszłości. Osobiście marzę o wypaleniu w spokoju fajki i o rozgrzaniu wreszcie zmarzniętych stóp. Jedno wszakże jest pewne: na południu będzie cieplej.

- Nie dziwiłbym się, gdyby nam było aż za ciepło - mruknął do Froda Sam. - Ale myślę, że pora, by nam się wreszcie ukazała Ognista Góra i żebyśmy zobaczyli, by tak rzec,  kres podróży. Z początku łudziłem się, że ten Czerwony Róg, czy jak mu tam, to już owa góra, ale kiedy Gimli wygłosił swoje przemówienie, zrozumiałem pomyłkę. Swoją drogą na tym ich krasnoludzkim języku można chyba szczękę połamać.

            Mapy niewiele mówiły Samowi, a wszystkie odległości w tych dziwnych krajach wydawały mu się tak wielkie, że do cna się w nich zagubił.

            Cały dzień przesiedzieli w kryjówce. Czarne ptaki przeleciały tam i sam parę razy, lecz gdy słońce na zachodzie poczerwieniało, znikły umykając w stronę południa. O zmroku drużyna ruszyła i skręciwszy nieco na wschód skierowała się ku Karadhrasowi, który jeszcze się w dali żarzył nikłą czerwienią w ostatnich promieniach niewidocznego już słońca. W miarę jak niebo bladło, jedna po drugiej zapalały się na nim gwiazdy.

            Idąc za Aragornem trafili na wygodną ścieżkę. Frodo przypuszczał, że to ślad starej drogi, niegdyś szerokiej i porządnie wyrównanej, prowadzącej z Hollinu na przełęcz. Księżyc, w pełni tego wieczora, płynął nad górami i w jego mdłej poświacie każdy kamień rzucał czarny cień. Wiele tych kamieni, chociaż teraz leżały bezładnie pośród nagiego, pustego krajobrazu, wyglądało tak, jakby je ociosały pracowite ręce.

            Była mroźna godzina przed brzaskiem, księżyc się zniżył. Frodo spojrzał w niebo. nagle zobaczył, a może tylko wyczuł cień, który przesunął się pod gwiazdami, tak że na jedno mgnienie jakby przygasły i zaraz rozbłysły na nowo. Dreszcz przeszedł Froda.

- Czy widziałeś? - szepnął do Gandalfa, który szedł przed nim.

- Nie widziałem, ale coś wyczułem - odparł Czarodziej. - Może to nic nie było, może tylko przeleciał nad nami strzęp obłoku.

- Szybko leciał - odezwał się Aragorn - i nie z wiatrem.

 

P

otem nic już się nie zdarzyło. Nazajutrz ranek zawitał jeszcze pogodniejszy od poprzedniego. Było jednak zimno; wiatr już znów dął ku wschodowi. Maszerowali jeszcze dwie noce, pnąc się wciąż pod górę, ale coraz wolniej, bo ścieżka wiła się pośród wzgórz, a szczyty piętrzyły się z każdą chwilą bliżej. Trzeciego ranka Karadhras wyrósł tuż przed nimi, potężny szczyt, niby srebrem przysypany u wierzchołka śniegiem.; urwiste zbocza jednak były nagie, brunatnoczerwone, jakby splamione krwią.

            Niebo było ponure, słońce błyszczało nikle. Wiatr się odwrócił ku północo-wschodowi. Gandalf wciągnął powietrze w nozdrza i obejrzał się wstecz.

- Tam, za nami, zima na dobre ścisnęła świat - powiedział cicho do Aragorna. - Dalej na północy góry są bielsze niż przedtem. Śnieg zsunął się już nisko na ich ramiona. Dzisiejszej nocy będziemy szli w górę ku Bramie Czerwonego Rogu. Na wąskiej ścieżce szpiedzy mogą nas wypatrzyć i jakieś licho gotowe napaść; ale najgroźniejszym przeciwnikiem może się okazać niepogoda. Co teraz sądzisz o swojej marszrucie, Aragornie?

Frodo usłyszał te słowa i zrozumiał, że to koniec jakiegoś sporu między Gandalfem a Aragornem, zaczętego znacznie wcześniej. Z niepokojem nadstawił uszu.

- Od początku i aż do końca jestem jak najgorszego zdania o naszej marszrucie, dobrze o tym wiesz, Gandalfie - odparł Aragorn. - Niebezpieczeństwo - znane i nieznane - będzie tym większe, im dalej zajdziemy. Ale iść naprzód musimy. Na nic też się nie zda odwlekać przeprawę przez góry. Dalej na południe przełęczy żadnych nie ma aż do Wrót Rohanu. Tamtemu przejściu jednak nie ufam, od czasu gdy usłyszałem z twoich ust wieści o Sarumanie. Kto wie, po czyjej stronie stoją teraz mistrzowie koni?

- Tak. Kto wie? - rzekł Gandalf. - Jest wszakże jeszcze inna droga poza przełęczą Karadhrasu, ciemna, tajna droga, o której kiedyś rozmawialiśmy.

- Lepiej o niej więcej nie mówmy! Jeszcze nie dziś! Proszę cię, nie wspominaj o tym naszym towarzyszom, póki nie przekonamy się, że nie ma wyboru.

- Trzeba się zdecydować, nim zajdziemy dalej - odparł Gandalf.

- A więc rozważmy sprawę między sobą, kiedy drużyna będzie spała - rzekł Aragorn.

 

P

óźnym popołudniem, kiedy drużyna kończyła posiłek, Gandalf i Aragorn odeszli parę kroków na bok i stanęli wpatrując się w Karadhras. Zbocza góry były ciemne i groźne, wierzchołek tonął w siwej chmurze. Frodo obserwował dwóch przewodników, ciekawy wyniku narady. Kiedy wrócili do drużyny, Gandalf przemówił, a wówczas Frodo dowiedział się, że postanowiono stawić czoło zimowej zawiei i wyjść na wysoką przełęcz. Odetchnął z ulgą. Nie miał pojęcia, jaka to była owa inna droga, ciemna i tajemna, lecz wzmianka o niej budziła, jak się Frodowi zadawało, grozę w Aragornie, więc hobbit cieszył się, że zaniechano tego pomysłu.

- Ze wszystkich oznak, jakie ostatnio zauważyliśmy - rzekł Gandalf - wnioskuję, że niestety Brama Czerwonego Rogu zapewne jest strzeżona. Ponadto lękam się złej pogody, ciągnącej za nami. Może spaść śnieg. Musimy tedy pospieszać ile sił w nogach. W najlepszym razie i tak czekają nas dwa dni marszu, nim dotrzemy na przełęcz. Dzisiejszego wieczora ściemni się wcześnie. Trzeba ruszyć możliwie jak najprędzej, nie marudząc z przygotowaniami.

- Jeśli wolno, dodam jeszcze pewną radę - odezwał się Boromir. - Urodziłem się w cieniu Białych Gór i wiem coś niecoś o wyprawach na takie wysokości. Nim zejdziemy po drugiej stronie w dół, spotkamy pewnie mróz, jeśli nie cos gorszego. Nie pomoże nam krycie się, jeśli wskutek tego uświerkniemy na śmierć. Jest tu trochę drzew i krzaków, niech więc odchodząc stąd każdy weźmie na grzbiet wiązkę drewek, ile zdoła unieść.

- A Bill mógłby wziąc największą, prawda, mój Billuniu? - powiedział Sam. Kucyk spojrzał na niego markotnie.

- Zgoda - rzekł Gandalf - ale nie wolno nam użyć tych drew, chyba że staniemy przed wyborem: ognisko albo śmierć.

            Ruszyli w drogę zrazu dość żwawo, wkrótce jednak ścieżka stała się bardzo stroma i uciążliwa. Wijąc się i pnąc pod górę niemal znikała miejscami i zagradzały ją tu i ówdzie zwały kamieni. Noc pod niebem zaciągniętym grubymi chmurami była ciemna choć oko wykol. Zimny wiatr kłębił się wśród skał. Około północy dotarli do kolan góry. Wąska ścieżyna tuliła się teraz do lewej strony pod stromą, urwistą skałą, nad którą majaczyła niewidzialna w ciemnościach, ponura ściana Kraradhrasu; po prawej stronie ziała czarna przepaść, bo zbocze opadało niemal prostopadle w głęboki wąwóz.

            Mozolnie wspięli się na spadzisty stok i przystanęli tu chwilę. Frodo poczuł na twarzy miękkie dotknięcie. Wyciągnął ramię i zobaczył białe płatki śniegu osiadające na rękawie.

            Szli dalej. Po chwili wszakże śnieg zgęstniał i wypełnił dokoła powietrze wirując przed oczyma Froda. Ledwie teraz dostrzegał ciemne, pochylone sylwetki Gandalfa i Aragorna, choć byli nie dalej niż o krok przed nim.

- Wcale mi się to nie podoba - wysapał za plecami Froda Sam. - Śnieg bywa piękny o jasnym ranku, ale wole go oglądać za oknami leżąc w łóżku. Szkoda, że to całe pierze nie leci na Hobbiton. Tam by się może ucieszyli.

            W Shire, poza wyżyną Północnej Ćwiartki, rzadko widywano porządny śnieg, toteż uważano go za przyjemne zdarzenie i okazję do zabawy. Nikt z żyjących hobbitów (z wyjątkiem Bilba) nie pamiętał srogiej zimy 1311 roku, kiedy to przez zamarzniętą Brandywinę białe wilki wtargnęły do kraju.

            Gandalf przystanął. Śnieg grubo przysypał mu kaptur i ramiona, a na ziemi sięgał do kostek.

- Tego się właśnie obawiałem - powiedział. - Co ty na to, Aragornie?

- Że także się tego bałem - odparł Aragorn - mniej jednak niż tamtej innej drogi. Znam niebezpieczeństwo śniegu, chociaż nieczęsto zdarzają się większe opady w kraju tak daleko wysuniętym na południe, chyba że w wysokich górach. Ale my jeszcze nie dotarliśmy bardzo wysoko; tu, niżej, ścieżki są zwykle dostępne przez całą zimę.

- Zastanawiam się, czy to nie jest manewr Nieprzyjaciela - rzekł Boromir. - W mojej ojczyźnie mówią, że on rządzi burzami w Górach Cienia, wznoszących się na granicy Mordoru. Osobliwą ma potęgę i wielu sprzymierzeńców.

- Ręka jego sięga zaiste daleko - powiedział Gimli - jeżeli potrafi ściągnąć z północy śnieg, by nas dręczył tutaj, o trzysta staj dalej.

- Ręka jego sięga daleko - rzekł Gandalf.

Podczas tego krótkiego postoju wiatr ucichł, a śnieg, z każdą chwilą rzadszy, ustał zupełnie. Wędrowcy ruszyli znowu. Nie uszli jednak wiele drogi, kiedy zawierucha wróciła, atakują ze zdwojoną furią. Wicher świszczał, a śnieżna zawieja oślepiała. Wkrótce nawet Boromir przyznał, że trudno iść dalej. Hobbici, zgięci niemal wpół, brnęli za większymi od siebie ludźmi, lecz było niewątpliwe, że nie ujdą już daleko, jeżeli śnieżyca potrwa dłużej. Frodowi nogi ciążyły jak ołowiane. Pippin ledwie się wlókł. Gimli, chociaż należał do krzepkich krasnoludów, jęczał prac z wysiłkiem naprzód. Drużyna zatrzymała się nagle, jak gdyby bez słowa wszyscy jednocześnie powzięli to samo postanowienie. W ciemnościach zalegających dokoła słyszeli jakieś niesamowite głosy. Może były to tylko sztuczki wichru wciskającego się w szczeliny i rysy skalnej ściany, lecz brzmiały jak przeraźliwe wrzaski i dzikie wybuchy śmiechu. Ze zbocza zaczęły się osypywać kamienie gwiżdżąc koło uszu lub rozpryskując się na ścieżce pod nogami wędrowców. Co chwila z głuchym grzmotem toczył się z niewidzialnych w mroku wysokości jakiś większy głaz.

- Nie można dzisiejszej nocy iść dalej - powiedział Boromir. - Niech sobie ktoś nazywa to zawieją, jeśli taka jego wola. W powietrzu słychać straszne głosy, a kamienie są dla nas przeznaczone.

- Ja to nazywam zawieją - rzekł Aragorn - ale to wcale nie przeczy twoim słowom. Jest na świecie mnóstwo złych i przekornych sił, nieżyczliwie usposobionych do istot, co chodzą na dwóch nogach, sił mimo to nie sprzymierzonych z Sauronem, działających na własną rękę. Niektóre z tych sił istniały wcześniej niż on.

- Karadhras przezywano Okrutnikiem, zawsze miał on złą sławę - powiedział Gimli - nawet przed wiekami, gdy jeszcze nikt w tych stronach nie słyszał o Sauronie.

- Mniejsza o to, kim jest wróg, skoro nie możemy się ostać jego atakom - rzekł Gandalf.

- Co robić?! - krzyknął zrozpaczony Pippin. Opierał się na Meriadoku i Frodzie, dygocąc z zimna.

- Albo zatrzymać się tutaj, albo zawrócić - odparł Gandalf. - Posuwać się naprzód nie ma sensu. Nieco wyżej, jeśli mnie pamięć nie myli, ścieżka odbiega spod ściany i prowadzi do płytkiego żlebu u stóp stromego, wydłużonego zbocza. Tam nie znajdziemy schronienia przed śniegiem, burzą, kamieniami... i wszelką inną napaścią.

- Wracać podczas takiej burzy także nie ma sensu - powiedział Aragorn. - po drodze nie spotkaliśmy przecież żadnego miejsca, które by dawało lepszą ochronę niż ta ściana tutaj nad nami.

- Ochronę! - mruknął Sam. - Jeżeli to jest ochrona, w takim razie jedną ścianę bez dachu można nazwać domem.

            Skupili się jak najbliżej ściany. Zwrócona była na południe i nieco podcięta, wędrowcy liczyli więc, że ich trochę osłoni od północnego wichru i od sypiących się z góry głazów. Lecz wiatr wirował i dął ze wszystkich stron, a śnieg padał coraz gęstszy.

            Drużyna zbiła się w gromadkę i przywarła plecami do ściany. Kucyk Bill cierpliwie, lecz markotnie stał przed hobbitami, trochę ich sobą osłaniając, ale wkrótce śnieg dosięgał mu już do kolan i z każdą chwilą piętrzył się wyżej. Gdyby nie wyżsi od nich towarzysze, hobbici dawno by już byli zasypani z głowami. Niezmierna senność ogarnęła Froda; czuł, że szybko zapada się w ciepłą mgłę snu. Zdawało mu się, że ogień grzeje jego stopy, a z mroku po drugiej stronie kominka dobiega głos Bilba, który mówi: „Nie bardzo jestem zachwycony twoim dziennikiem podróży. Dwunastego stycznia: zawieje śnieżna! Z taką wiadomością nie warto było wracać”. „Ależ ja chciałem odpocząć i przespać się, mój Bilbo!” - silił się odpowiedzieć Frodo, lecz w tym momencie ktoś nim potrząsnął i hobbit ocknął się z przykrością. Boromir podniósł go w ramionach wyciągnąwszy z zaspy śnieżnej.

- To śmierć pewna dla niziołków - zwrócił się do Gandalfa. - Na nic się nie zda wyczekiwanie tutaj, aż nas śnieg z głowami zagrzebie. Musimy przedsięwziąć jakieś próby ratunku.

- Daj im to - odparł Gandalf szperając w worku i wydobywając skórzany bukłak. - Każdemu po łyku, więcej nie trzeba. Trunek bezcenny, miruwor, kordiał z Imladris. Elrond mi go dał przy pożegnaniu. Puśćcie bukłak obiegiem.

Po jednym łyku gorącego aromatycznego napoju Frodo uczuł nową siłę w sercu, a senne odrętwienie opuściło go natychmiast. Inni też odżyli, odzyskując otuchę i energie. Śnieg wszakże nie zelżał. Wirował gęstszymi jeszcze tumanami, a wicher wył coraz głośniej.

- Jak myślisz, czy nie warto by rozniecić ognia? - spytał niespodzianie Boromir. - Zdaje mi się, Gandalfie, że teraz mamy do wyboru śmierć albo ognisko. Jeżeli nas śnieg zasypie, będziemy niewątpliwie doskonale ukryci przed oczyma wroga, ale niewiele nam to pomoże.

- Rozpal ogień, jeśli zdołasz - odparł Gandalf. - Jeżeli są tu jacyś szpiedzy, którym zawierucha nie przeszkadza, zobaczą nas i tak, choćbyśmy nie palili ogniska.

Ale chociaż trzasek i drew dzięki radzie Boromira mieli z sobą pod dostatkiem, ani elf, ani nawet krasnolud nie mogli dokazać tej sztuki, żeby skrzesać płomień wśród szalejącej zawiei i rozniecić ogień z mokrych drew. Wreszcie sam Gandalf przyłożył ręki, acz bardzo niechętnie. Podniósłszy wiązkę chrustu trzymał ją chwilę w górze, a potem wetknął w nią koniec swojej różdżki wymawiając zaklęcie: „Naur an edraith ammen”. W okamgnieniu trysnął zielony i błękitny płomień, a drzewo zajęło się i sypnęło skrami.

- No, jeżeli ktoś nas wypatruje, to przedstawiłem mu się nieomylnie - rzekł. - Wywiesiłem ogłoszenie „Gandalf jest tutaj” tym sygnałem, który każdy zna od Rivendell aż po ujście Anduiny.

Drużyna jednak nie dbała już o szpiegów i nieprzyjazne oczy. Serca krzepiły się widokiem ognia. Drwa trzaskały wesoło, a choć śnieg syczał i pod stopami wędrowców tajał rozlewając się w kałuże - radzi grzali ręce nad ogniskiem. Stali kręgiem, pochyleni nad roztańczonymi i buchającymi ciepłem płomykami. Czerwony odblask padał na utrudzone i stroskane twarze, wokół jednak noc była nieprzenikniona niby czarny mur.

            Ale drwa spalały się szybko, a śnieg sypał wytrwale.

 

O

gnisko przygasło, dorzucono już ostatnią wiązkę chrustu.

- Zrobiło się bardzo zimno - rzekł Aragorn. - Świt musi być bliski.

- Jeśli świt zdoła przebić się przez chmury - powiedział Gimli.

Boromir wysunął się z kręgu i zapuścił wzrok w ciemności.

- Śnieg rzednie - stwierdził - i wiatr zacicha.

Frodo znużonymi oczyma patrzał na płatki śniegu, które wciąż wirowały w powietrzu, błyskając bielą nad dogasającym ogniskiem; dość długo jednak nie mógł spostrzec żadnych oznak przycichania śnieżycy. Nagle, w chwili kiedy znowu sen ich ogarniał, uświadomił sobie, że wiatr rzeczywiście uspokoił się, a płatki śniegu są większe i znacznie rzadsze. Powoli zaczęło się nieco rozwidniać. W końcu śnieg ustał zupełnie.

            Gdy się rozjaśniło, ujrzeli świat cichy i otulony śniegiem. Poniżej ich schronu piętrzyły się białe garby i kopce, ziały bezkształtne jamy: ani śladu ścieżki, po której wspięli się tutaj poprzedniego dnia. Wyżej nad nimi góry ginęły w zwałach chmur, wciąż jeszcze ciężkich od groźby śnieżycy.

            Gimli spojrzał w górę i potrząsnął głową.

- Karadhras nam nie przebaczył - powiedział. - Chowa jeszcze zapasy śniegu, żeby nas zasypać, jeśli spróbujemy wspinać się wyżej. Im prędzej zawrócimy z drogi i zejdziemy w dół, tym lepiej.

Na to wszyscy się godzili, lecz odwrót był niełatwy. Mógł nawet okazać się niemożliwy. O kilka ledwie kroków od popiołu ogniska śnieg leżał na wiele stóp gruby i hobbici zapadliby się weń wyżej głów. Miejscami wiatr zgarnął i spiętrzył olbrzymie zaspy pod ścianą urwiska.

- Gdyby Gandalf zechciał iść przodem ze swoim potężnym płomieniem, mógłby topiąc śnieg torować nam ścieżkę - rzekł Legolas. Zamieć nie przeraziła go zbytnio i z całej kompanii elf tylko zachował humor.

- Skoro elfy umieją fruwać nad górami, mogłyby ściągnąć słońce, które by nas uratowało - odpowiedział Gandalf. - Ale ja, żeby rozniecić ogień, potrzebuję jakiegoś paliwa. Nie mogę palić śniegu.

- No, tak! - odezwał się Boromir. - Jeżeli rozum zawodzi, mięśnie muszą pokazać, co umieją, jak mówią w mojej ojczyźnie. najsilniejszy z nas powinien utorować drogę. Spójrzcie! Wprawdzie teraz wszystko jest pod śniegiem, ale pamiętamy, że ścieżka, którą przyszliśmy, tam w dole okrąża występ skalny. W tym miejscu dopiero śnieg zaczął utrudniać nam marsz. Gdyby się udało dotrzeć do tego zakrętu, dalej droga okazałaby się pewnie łatwiejsza. Liczę, że to już stąd niedaleko.

- Chodźmy więc, Boromirze, we dwóch przetrzemy drogę - rzekł Aragorn.

Aragorn był w drużynie najwyższy, lecz Boromir, niewiele ustępując mu wzrostem, bary miał szersze i budowę potężniejszą. Boromir więc ruszył pierwszy, Aragorn za nim. Posuwali się wolno, a wkrótce musieli ciężko się mozolić. Tu i ówdzie zapadali w śnieg po pierś, Boromir nie szedł, lecz jakby płynął czy rył wykop, pracując krzepkimi ramionami.

Legolas chwilę przyglądał się z uśmiechem, potem zwrócił się do reszty kompanii:

- Powiadacie, że najsilniejszemu przystoi torować drogę? A ja wam mówię: niech oracz orze, jeśli wszakże trzeba pływać, lepiej wybrać wydrę, a jeśli biec lekka stopą po trawie, liściach lub śniegu - tylko elfa!

Z tymi słowy skoczył zwinnie naprzód; Frodo, choć o tym zawsze wiedział, teraz dopiero zauważył, że elf nie ma na nogach butów z cholewami, lecz, jak zwykle, tylko lekkie trzewiki, a stopy jego zostawiają na śniegu ślad ledwie dostrzegalny.

- Do widzenia! - zawołał Legolas do Gandalfa. - Lecę po słońce!

I pomknął szybko jak po ubitym piasku; prześcignął wkrótce obu mozolących się mężczyzn, minął ich pozdrawiając gestem ręki i pobiegł naprzód znikając za zakrętem.

 

R

eszta drużyny czekała zbita w gromadkę, śledząc wzrokiem Boromira i Aragorna, którzy z dala wyglądali już tylko jak dwa czarne punkciki wśród bieli. Po chwili oni także zginęli im z oczu. Czas się wlókł. Chmury spłynęły niżej i pojedyncze płatki śniegu znów zaczęły wirować w powietrzu.

            Nie minęło więcej niż godzina - chociaż czekającym czas się bardzo dłużył - gdy ukazał się wracający Legolas. Zaraz też Boromir i Aragorn wychynęli zza zakrętu i mozolnie zaczęli piąć się pod górę.

- Widzicie - krzyknął biegnąc ku nim Legolas - słońca nie przyniosłem. Spaceruje sobie po niebieskich łąkach południa i wcale go nie wzrusza wianuszek śniegu na szczycie Czerwonego Rogu. Ale przynoszę promyk nadziei dla tych, którzy skazani są na chodzenie piechotą po ziemi. Olbrzymia zaspa piętrzy się tuż za tym zakrętem, nasi dwaj siłacze omal w niej nie ugrzęźli. Byli w rozpaczy, póki nie wróciłem z wieścią, że zaspa nie jest wiele szersza od ściany domu, po drugiej stronie nagle śniegu ubywa, dalej  zaś, w dole, tyle go ledwie leży, ile trzeba, żeby ochłodzić stopy hobbita.

- A więc miałem rację! - mruknął Gimli. - Nie była to zwykła zawieja. Karadhras się złości. Nie lubi elfów i krasnoludów, zbudował tę zaspę, żeby nam odciąć drogę powrotną.

- Szczęściem ten twój Karadhras zapomniał, że macie w drużynie ludzi - rzekł Boromir, który właśnie w tej chwili nadszedł. - I to nie ułomków, pozwolę sobie zauważyć. Co prawda kilku mniej silnych, a za to uzbrojonych w łopaty, bardziej by się wam przydało. Bądź co bądź przetarliśmy przez zaspy dróżkę, za którą winni nam są wdzięczność ci wszyscy, co nie umieją stąpać tak lekko jak elfy.

- Ależ my nie zdołamy zejść w dół, nawet jeśli przekopaliście w zaspie przejście! - przemówił Pippin w imieniu wszystkich hobbitów.

- Nie traćcie nadziei - odparł Boromir. - Zmęczyłem się, ale trochę siły jeszcze mi zostało, Aragornowi pewnie też. Zniesiemy małoludów. Wszyscy po kolei przedostaniemy się po wydeptanej już ścieżce. Proszę, Peregrinie, zacznę od ciebie! - I podniósł hobbita z ziemi. - Przylgnij do moich pleców. Ramiona muszę mieć wolne - rzekł ruszając naprzód. Aragorn z Meriadokiem na grzbiecie szedł za nimi. Pippin podziwiał siłę Boromira widząc drogę, którą ten utorował swym krzepkim ciałem, bez pomocy jakichkolwiek narzędzi. Teraz także, mimo obciążenia, otwierał przejście dla następnych wędrowców, odpychając śnieg na obie strony. Dotarli wreszcie do olbrzymiej zaspy. Zagradzała ścieżkę górską niby prostopadły, nieprzenikniony mur, dwakroć wyższy od Boromira i u szczytu zjeżony jakby ostrzami noży; przecinała ją wszakże wyrąbana dróżka, wypukła pośrodku jak mostek. Merry i Pippin zostali za ścianą zaspy wraz z Legolasem, czekając na resztę drużyny.

            Po chwili Boromir wrócił niosąc Sama. W ślad za nim, wąską, lecz już dobrze wydeptaną ścieżką, szedł Gandalf prowadząc Billa, na którego grzbiecie między jukami siedział Gimli. Ostatni przyszedł Aragorn niosąc Froda. Przeszli zaspę, ledwie jednak Frodo dotknął stopami ziemi, gdy zwaliła się z góry z głuchym grzmotem lawina kamieni i śniegu. Biały pył przesłonił świat oczom wędrowców, którzy przycupnęli pod skałą, a gdy znów się rozjaśniło, ujrzeli, że ścieżka za zaspą zniknęła pod rumowiskiem.

Spis Tresci / Dalej